Dziś zespół przez wielu wymieniany jako najbardziej nielubiana przez nich kapela. Z drugiej strony – grupa ta cieszy się ogromną popularnością na całym świecie. O kogo chodzi? O Red Hot Chili Peppers, a konkretnie ich płytę Californication.
Czy znałem wcześniej?
Właściwie to nie pamiętam już, kiedy i w jakich okolicznościach poznałem twórczość RHCP. Prawdopodobnie były to czasy gimnazjalne bądź licealne. Trudno stwierdzić na pewno, ale wiem, że poznałem zespół we wczesnej fazie odkrywania nowych dźwięków. I zakochałem się w nim niemal od razu.
Największe uczucie żywiłem do brzmienia basu i wszechobecnego groove’u muzyki Kalifornijczyków. Co ciekawe, zacząłem poznawać ich albumy w sposób chronologiczny. Gdzieś tam na kanałach muzycznych majaczyły mi największy hiciory z tych bardziej znanych płyt, a ja cierpliwie przesłuchiwałem takie pozycje jak powstający w bólach debiut, absolutnie osobisty, kanciasty faworyt w postaci Freaky Styley czy już nieco bardziej doprecyzowany The Uplift Mofo Party Plan. Czas na klasyki przyszedł później.
Właściwie to, za co ja lubiłem (i nadal lubię) RHCP prawdopodobnie stanowi jednocześnie przyczynę takiego hejtu, który da się zaobserwować w pewnych kręgach. Funkowe podbicie, rapowane wstawki, głupkowate teksty i poza luzaka mogą się tak samo podobać, jak i wkurzać. A Wy – do której grupy się zaliczacie?
Ogólne spostrzeżenia
Z początku traktowałem tę płytę, jak na prawdziwego hipstera przystało. Stwierdziłem, że zespół się sprzedał. Prześmieszna teza, ale tak właśnie było. Znając poprzednie dokonania grupy, jakoś nie mogłem przekonać się do tego, że tyle tu ballad, a główną rolę zamiast basu, odgrywa gitara Frusciante. Ta uniwersalność przekazu, dla prawdziwego fana, za którego się uważałem, była nie do przyjęcia. Zamknięcie się we własnych oczekiwaniach i projekcjach to jednak dziwna i szkodliwa rzecz.
Po latach doceniłem Californication dokładnie za te same elementy, które wcześniej mi w nim przeszkadzały. Jeśli tak przebojowo, a przy tym ciekawie aranżacyjnie, z energię na wyższych rejestrach i zróżnicowanym brzmieniem miałby brzmieć pop, to ja poproszę więcej popu. Californication to też świadectwo lat 90-tych, ich schyłku właściwie, gdzie muzyka rockowa święciła triumfy na listach przebojów, a zespołom, pomimo funkcjonowania w świecie wielkich wytwórni i ogromnych pieniędzy, chciało się wspinać na wyżyny własnych umiejętności. Piękne czasy symbiozy artystycznych ambicji i komercyjnego podejścia do muzyki.
Płyta pełna hitów, bez słabizn i jeden z nielicznych albumów trwających powyżej mitycznych 44 minut, którego chce się słuchać do końca bez kołatającej się w głowie myśli „kurcze, dłuży się!”.
Czy będę wracać?
Raz na jakiś czas wracam i jadę od razu z całą dyskografią.
Alternatywa
Inny okres działalności i poziom popularności. Do tego zmiana brzmienia, ale z zachowaniem elementów własnego stylu. I co? Strzał w dziesiątkę w postaci Blood Sugar Sex Magik z 1991 roku. Californication może być bardziej znaną i ambitną płytą, ale to starszy, wcześniej wymieniony z nazwy braciszek dzierży palmę pierwszeństwa najlepszej płyty RHCP. I jednocześnie płyty, która nie jest chyba aż tak uniwersalna, jak bohaterka dzisiejszego wpisu. W każdym razie – sprawdźcie.