Music Is The Weapon Fest Vol. 7 Dzień 2 / Szorstkie / Promyki / Pleń / T’ien Lai / Desdemona / 05.03.22

Drugi dzień Music Is The Weapon Fest Vol. 7 za nami. Kto był i dziś słyszy, ten może uważać się za szczęściarza. Ilość hałasu w hałasie przekroczyła wczoraj wszelkie normy. Słowem — miód na me uszy!

Zaczęło się od noise’owego huraganu w postaci grupy Szorstkie. Przyznaję bez bicia, że nie wiem do końca, co myśleć o tym występie. Dla kilku moich znajomych to był najlepszy koncert tych dwóch, festiwalowych dni. Inni uciekli na z góry opatrzone pozycje — w praktyce weszli po schodach. A i tam doskonale było słychać, z czym się je ten muzyczny gruz. Ja ze swoją opinią stanę gdzieś pośrodku, bo momenty były (krautowy, bezlitosny perkusyjny drive), ale też pojawiło się kilka fragmentów, gdzie zamiast na dopieszczeniu kompozycji, trio skupiało się na wygenerowaniu jak największej liczby decybeli. Będzie z tej mąki chleb, ale jeszcze trochę ziarna trzeba przemielić.

Promyki to z kolei żywioł i to taki, który koncentrował się głównie w osobie wokalistki. Dla niej sama scena to było zdecydowanie za mało — znana z grupy Welur Wiara zgarnęła dla siebie całą przestrzeń Desdemony. Przechadzała się wśród publiki, tarzała na ziemi, ale przede wszystkim wyrzucała z siebie ostrym jak żyleta wokalem całą górę emocji. Riot grrrl przeniesiony żywcem z lat 90 i to w dodatku na najwyższym poziomie.

Gwiazdą tego wieczora był dla mnie jednak zespół Pleń. Trio z Łodzi wydało w zeszłym roku świetną, często słuchaną przeze mnie płytę (Pleń), na której wydawało się, że mają zadatki na to, by namieszać na polskiej scenie improwizowanej psychodelii. Może coś się zmieniło albo pomyliłem się ja, ale wczoraj grupa pokazała, że tak, faktycznie chce namieszać, ale w kociołku noise rocka i podlanego transem post-hardcore. W ich grze było mnóstwo energii, co przekładało się na siłę ich muzyki. Brzmieli tak, jak gdyby dźwiękami chcieli poruszyć świat i przez chwilę miałem wrażenie, że im się to uda. Na pewno poruszyli publikę, co przy takim nagromadzeniu bodźców wcale nie było taką łatwą sprawą.

Ostatni tego dnia T’ien Lai postawili na psychodelę w wersji parkietowej. Podlane kwasem elektroniczne dźwięki podane w zaskakującej, zmniejszającej dystans formie (muzycy usadowili się w samym środku koncertowej przestrzeni), zachęciły wszystkich do tego, by oddać się pląsom. W brzmieniu grupy i tym, jak ta bawiła się rytmem, było dużo egzotyki. Dzięki niej po sporej liczbie hałaśliwych koncertów można było nieco odetchnąć i zanurzyć się w niej w pełni.