Dwa zeszłotygodniowe trójmiejskie wydarzenia, podczas których łącznie zagrało w sumie 5 zespołów, jest tego dobrym dowodem.
Najpierw czwartkowy wieczór w Desdemonie gdzie na scenie zaprezentowały się: lokalny Obywatel Piszczyk, łódzki Pleń oraz częstochowskie szorstkie.
Zaczęło się od dźwięków marzycielskich, post-rockowych, może nawet nieco transowych. Tak zabrzmiał Obywatel Piszczyk, który zaskoczył i to w sposób pozytywny. Lot wewnętrzny, niespieszny, z miękkim lądowaniem.

Hałas z dobrze poprowadzoną narracją zaprezentował z kolei Pleń. Tu większy nacisk położono na psychodelę właśnie, w swojej pierwotnej, rozbudowanej, nieco kwaśnej formie. Do tego z dwie szczypty noise’owej ściany dźwięku i post-punkowa motoryka. Z truchtu przeszli szybko w sprint, ale z taką energią zagraliby i maraton. Świetny koncert.

Bez zbędnej gry wstępnej, na pełnym hałasie i w oparach dźwiękowych eksperymentów zaprezentowało się szorstkie. Autorzy jednego z ciekawszych tegorocznych debiutów nie oszczędzali nikogo — siebie, bo dawali z siebie wszystko, niemiłosiernie znęcając się nad instrumentami — oraz nas, słuchaczy, których uszy krwawiły od tych głośnych, acz pięknych (na swój zwichrowany sposób) dźwięków.

Lot pierwszy, gdyński, niezwykle udany.
Druga część zeszłotygodniowych, psychodelicznych odlotów miała miejsce w sobotę w gdańskim klubie Ziemia.

A co gdyby trans i jednostajny rytm miał kwaskowaty posmak? Tak muzyczną ucztę przygotowuje według autorskiego przepisu Columbus Duo. Idealne zgranie duetu za każdym razem robi na mnie wrażenie. Nie tylko one, bo to, ile dźwięków (i to wcale nie prostych!) potrafią z siebie wydobyć bracia Swoboda na scenie, jest wprost nie do ogarnięcia. Na pierwszym planie jest jednak rytm, zgranie, które przypominało mi tego wieczoru odmierzanie czasu. Ten też płynie w znany nam sposób, a przecież jego percepcja zmienia się w zależności od sytuacji. W tym przypadku — w zależności od dźwięku.

I lot ostatni, bardzo wysoki. Taki niemalże za horyzont poznawczy, bo czy ktoś spodziewał się, że trąbce może akompaniować… balon? Pocierany, miętoszony, wydobywający z siebie całkiem przyjemne dźwięki. Brzmi to równie dziwnie dziś, co wtedy, ze sceny, ale muszę przyznać, że było to i pozostaje intrygujące. Mako Sica wraz z Dymiterem grali tego wieczora przede wszystkim dla siebie, bawiąc się dźwiękiem, zmieniając definicję tego, czym jest występ na żywo. Nie stawiali jednak barier do tego, by wejść do ich świata. Kto miał na to ochotę, latał tego wieczora bardzo wysoko.