100 albumów, których musisz posłuchać przed śmiercią #60 / De La Soul – De La Soul Is Dead (1991)

Paaaanie, kiedyś to było! A konkretnie dawniej to bywał rap, bo teraz rapu już nie ma. Dziś trafiamy do 1991 roku, kiedy to królowały jazzowe podkłady i ambitna nawijka. A konkretnie to płyta De La Soul Is Dead składu De La Soul.

Czy znałem wcześniej?

Tak! Jeśli śledzicie trochę dłużej moją pisaninę, to pewnie wiecie, że jest jeden (a właściwie to dwa, ale mocno powiązane ze sobą) gatunek/i hh, który/e ubóstwiam. To Boom Bap / Jazz Rap. Style te święciły swoje triumfy na przełomie lat 80. i 90. Dobrych kilka lat trwało, zanim publice znudziły się oba te pateny na rap. Publice może i tak — mnie nie!

Z racji wieku nie słuchałem tych nagrań w epoce, ale pamiętam pierwsze emocje, które towarzyszyły mi przy odkrywaniu takich składów jak A Tribe Called Quest, Organized Konfusion, The Roots, Gang Starr, The Pharcyde czy De La Soul właśnie. Co więcej, nie przeszło mi do teraz i co rusz biorę się za przeczesywanie RYMa w poszukiwaniu większej ilości projektów spowinowaconych z tym konkretnym brzmieniem i nawijką.

Klasyki bowiem już znam. Do nich zalicza się De La Soul Is Dead.

Ogólne spostrzeżenia

Muzyka De La Soul to synonim pozytywnych wibracji. Na swojej drugiej płycie trio beztrosko nawija na złożonych, bujających podkładach o rzeczach ważnych i… tych mniej ważnych. Tych drugich jest tu zdecydowanie więcej, ale pomimo raczej lekkiej treści poziom liryczny trzyma wysoki poziom. Poza tym sposób przekazania się liczy, a Posdnuos, Trugoy i Maseo mają swój (charakterystyczny) styl. Można go nazwać jajcarskim, ale nie są to żarty niskich lotów. To sympatyczny lot ponad rzeczywistością otaczającą twórców. Ich autorski sposób patrzenia na świat.

Pomagają im w tym zróżnicowane beaty. Podstawą jest zazwyczaj jakiś jazzowy motyw — np. znaleziony na starych nagraniach klawisz czy perkusyjny rytm — obudowany skreczami i dźwiękami pomocniczymi w postaci gitarowego riffu czy basowego podbicia. W ogóle w kwestii podkładów dzieje się tu dużo. Nawet bardzo i czasem nie sposób zliczyć dźwięków, które towarzyszą nam w poszczególnych kompozycjach. Do tego mamy do czynienia z częstymi zmianami stylu i to również wewnątrz danego utworu. Produkcja robi ogromne wrażenie, bo pomimo wszystko nie towarzyszy jej uczucie przeładowania. Wręcz przeciwnie; ta obfitość zaciekawia i sprawia, że nie można się przy De La Soul Is Dead nudzić.

Jedyne zastrzeżenie to skity, a konkretnie to ich liczba. Przerywników jest na płycie naprawdę dużo i co prawda spajają jej koncept jako wydawnictwa będącego zamkniętą, zwartą całością, ale przy kolejnych odsłuchach mogą nieco znużyć. Choć to pewnie też kwestia tego, czy lubimy tę formę na płytach HH, czy też z gruntu za nią nie przepadamy.

Czy będę wracać?

Wracam, słucham, bardzo lubię.

Alternatywa

Wspomniałem wyżej kilka składów i jeśli spodoba Wam się opisywana dziś płyta, to sięgnijcie i po nie.

A absolutnym „must listen” jest A Tribe Called Quest. Na szczęście wiedzą o tym też twórcy listy będącej inspiracją dla tego cyklu i z albumem The Low End Theory się tu jeszcze spotkamy (choć ja chyba minimalnie bardziej cenię sobie Midnight Marauders).

Koniecznie sprawdźcie sobie też czym jest/był kolektyw Native Tongues.