Są i one! 27 płyt z ubiegłego roku, do których wracałem najczęściej i wracać pewnie będę jeszcze nie raz. Kolejność losowa, gatunki wszelakie, ale łączy je to, że sprawiały mi ogromną przyjemność i towarzyszyły przy różnych okazjach. Zapraszam!
Bambara – Shadow on Everything
(…) Każdy z utworów to trochę inna historia ze wspólnym mianownikiem. Tym mianownikiem są zwykli ludzie, ich zwyczajne problemy i proste, nieskomplikowane życiorysy. Na co dzień towarzyszy im nastrój przygnębienia i klaustrofobii. Niby i nam jest tu ciasno, ale jakoś wyjść nie chcemy. Przecież kolejna kompozycja to kolejna opowieść. Czego tym razem się dowiemy? W tym zadymionym i przepełnionym zapachem taniego piwa miejscu ludzie są bardziej otwarci. To tu docieramy do sedna, to tu jest prawdziwe życie i rzeczywiste dramaty.
Takie, które rzucają cień na wszystko.
Slaves – Acts of Fear and Love
Co tam słychać u Slaves? Ano duet poszedł na siłkę, a wytworzoną na salce treningowej energię i adrenalinę udało im się przenieść na Acts Of Fear And Love. Isaac Holman i Laurie Vincent urośli w siłę dość mocno, ale mentalnie nadal są tymi samymi szczawikami, jakimi poznaliśmy ich na debiutanckim Sugar Coated Bitter Truth z 2012 roku. Jest więc głośno, mocno, trochę brutalnie, ale to tylko pozory. Chłopaki z malutkiego Tonbridge lubią bowiem, gdy ich piosenki są proste, tworzone melodie ładne, riffy wychodzące spod ręki niezbyt skomplikowane, a produkcja daleka od ideału. A ich głównym hobby jest taniec i bardzo chcą, byś tańczył wraz z nimi. Powstała dzięki temu płyta krótka, konkretna i taka, do której chce się wracać. Brzmi jak trening idealny.
(…) Całość brzmi mniej więcej tak, jakby zmieszać wszystkie inspiracje członków zespołu: lo-fi, punk, post-punk, dub, new wave, indie rock (i pewnie coś jeszcze by się znalazło), a potem przemielić je przez własną maszynkę zwaną potocznie wrażliwością i stylowość zmieszana z przebojowością gotowa.
Podoba mi się ten luz, podoba mi się pomieszanie tego właśnie luzu ze złością. I czy to w utworach spokojniejszych (Mardi Gras Beads) czy tych bardziej dynamicznych (Normalization), pierwiastki te są zmieszane w tak samo zręczny i wdzięczny sposób. Wide Awake! to kolejna, wyróżniająca się gitarowo płyta, która ukazała się w ostatnich miesiącach. Jest w niej dużo energii, świeżych pomysłów, ciekawych dźwięków, a rozwinięcie znanej formuły dało naprawdę interesujące efekty. (…)
Nie zawsze złagodzenie brzmienia oznacza jego uproszczenie. W przypadku ostatniej płyty Young Fathers dźwięki subtelne zastąpiły dynamizm, a skandowane wokale poszły w odstawkę na rzecz chórków i większej ilości partii śpiewanych. Trio nie utraciło jednak nic ze swoich skłonności do eksperymentowania. Zdecydowanie mniej tu przebojów (a tak naprawdę tylko dwa – In My View i Toy), a dobro kryje się troszkę głębiej niż na poprzednich wydawnictwach grupy. Zmieniły się muzyczne środki wyrazu; oprócz standardowo (w przypadku tego projektu) pokręconej elektroniki, całość opiera się przede wszystkim na ciepłym dźwięku klawiszy, niepokojących uderzeniach bębna i wokalnych szaleństwach całej trójki. Więcej tu przestrzeni i zgłębiania nietypowych dźwięków; nie mniej magii, magnetyzmu i plemienności.
Katie Caulfield – Mutual Dreaming
(…) Każdy z utworów z trylogii Mutual Dreaming ma pewne cechy wspólne. W każdym z nich zespół eksperymentuje z formą, skręca w stronę improwizacji, a same kompozycje zawierają w sobie niemal kilka różnych, odmiennych od siebie fragmentów, wywołujących różne nastroje. Najdłuższy z całej trójki, Mutual Dreaming II, przynosi najwięcej oddechu. Jest w nim i jazzowa motoryka i momenty wyciszenia, a całość może skojarzyć się nawet z post-rockowym sposobem opowiadania historii. Ale takim, jaki grał, powiedzmy, Slint czy Something Like Elvis.
(…) Nie ma dla nich granic gatunkowych, nie trzymają się sztywno stylistycznych ram i przede wszystkim bardzo mocno oddziałują na emocje. A to w muzyce wartość najważniejsza. I dlatego wiem, że do tych dźwięków będę wracać wielokrotnie.
Speed of Light to płyta, która przenosi w zupełnie inny świat. Czy przesłuchiwałem ją w domu, czy też w pracy; czy byłem spokojny, czy zestresowany; czy skupiałem się tych wszystkich dźwiękach, czy też muzyka leciała w tle. Nie miało to znaczenia. Podczas każdego z odsłuchów automatycznie teleportowałem się w inne miejsce.
Krajobraz, jaki stworzyła Erith na swoim debiutanckim albumie, jest sielski, bajkowy i dużo w nim folkloru. Jej delikatny głos i bardzo zróżnicowane, łączące w sobie syntezatorowe podkłady z akustycznymi instrumentami brzmienie, są z jednej strony proste i melodyjne, a z drugiej naładowane dźwiękami, tylko czekającymi na odkrycie. Erith nie jest kolejnym elektronicznym projektem z Polski, bazującym na nawiązaniach do lat 80-tych i opakowanym w nowoczesną produkcję. Martyna Biłogan stworzyła muzykę niesamowicie uduchowioną, bardzo emocjonalną i tak naprawdę niemająca swojego odpowiednika na naszej scenie muzycznej.
(..) Muzyka Lonker See. Tak samo magiczna, tak samo z pozoru niedostępna i odległa. Taka, dzięki której łatwo zatracić poczucie czasu i cel podróży. I nawet, jeśli tej mety nigdy tak naprawdę nie było, to otoczona tak pięknymi dźwiękami saksofonu, transowych partii gitary oraz subtelnej, a w odpowiednich momentach, potężnej gry sekcji rytmicznej wyprawa, jest nagrodą samą w sobie. To wędrówka wewnątrz siebie i we własne emocje, które to przygasają, to rozkwitają, by w końcu wybuchnąć niczym nieznane nam do dziś prawa bezlitosnej natury. I tę siłę uosabia właśnie One Eye Sees Red. Niby trochę znaną, niby okiełznaną, a tak naprawdę odległą i nieodgadniętą, pozostającą poza naszym zasięgiem.
Dla wielu Our Raw Heart to album nieziemsko powolny, monotonny i zwyczajnie nudny. Sklecony z niezbyt odkrywczych motywów, zjadający własny ogon i niewnoszący niczego nowego do gatunku. Z przesadnie emocjonalnym wokalem i po prostu zamulający. I ja mogę autorom tych wszystkich zarzutów przybić pionę. Tylko że to, co im się nie podoba, ja pokochałem.
To prawda, że YOB nie tworzy na tej płycie niczego nowego. Zgadzam się, że zespół lubuje się w podobnych motywach i miętoli je aż do przesady. Nie widzę w tym jednak problemu. Our Raw Heart to przepiękna, melancholijno optymistyczna płyta. Przepełniona prawdziwymi emocjami, które czuć przede wszystkim w wokalach; zarówno tych czystych, „uduchowionych” partiach, jak i w agresywnych, „skrzekliwych” fragmentach. Tak brzmi ktoś, kto otarł się o śmierć. I pomimo tego, jak atrakcyjny jest to temat do rozważań, to Mike Scheidt kurczowo trzyma się życia. Słyszę to w jego głosie; słyszę to też w każdym dźwięku, który jest na tej płycie. Our Raw Heart to depresyjna apoteoza życia. Bo nawet jeśli mroczne i trudne, to życie nadal lepsze, niż zimny grób.
Shopping już od pierwszego utworu, pierwszej nuty i pierwszego zagranego dźwięku utrzymuje ten podbity funkiem, minimalistycznie gitarowy, niezwykle rytmiczny klimat słonecznej muzyki z przekazem. Bas i hi-hat plus prosty, niemal zapętlony riff, do tego dwuwokal i współgrające z rytmem frazowanie, a na dokładkę niegłupi tekst bez nachalnego moralizatorstwa. Tak brzmi potencjalny przepis na przebój, a to dopiero początek i pierwsza z kompozycji, The Hype.
Nawiązań do klasyków takiego grania też jest tu od groma, ale trudno się dziwić, gdy producentem albumu jest Edwyn Collins z Orange Juice. Nie wiem, czy to jego zasługa, ale w tym muzycznym pudełku udało się zmieścić bunt Gang of Four, niewinność The Slits, popowość The B52-s, taneczność Delta 5, mroczny rytm Bush Tetras i no wave’owe odjazdy Jamesa Chance’a. A to wszystko w zaledwie 10 utworach, 31 minutach.
Cheer to płyta obrzydliwie melodyjna. Złożona z prostych patentów; zachrypnięty wokal Patricka Kindlona (możecie kojarzyć go z projektów End of a Year oraz Self Defense Family), proste, gitarowe riffy jako podstawa, druga gitara pozornie komplikująca brzmienie, żwawa i mocna perkusja, trzymający to wszystko w ryzach bas oraz płynne przejścia między partiami szybkimi i jeszcze szybszymi. Do tego te „przyziemne” teksty; beznadziejny szef, denerwująca praca, brak kasy, ciągłe problemy i wreszcie, co najważniejsze, akceptacja tego stanu rzeczy, polubienie siebie za to, kim jesteśmy i zwrot myśli w stronę pozytywów. Teksty są bezpośrednie, ale nie prostackie i łatwo się z nimi utożsamić. Co ciekawe, brak w nich odniesień do polityki. W końcu to nie polityków spotyka się na co dzień w swojej pracy, sklepie, barze i nie z nimi dzieli się łóżko (przynajmniej ja nie; nie wiem jak Wy). Oni gdzieś tam są, ale Kindlon radzi: najpierw zacznij od siebie i swojego małego świata.
A potem zobaczymy.
Ból, strach i oswajanie śmierci oraz własnych, wewnętrznych demonów. To wszystko słychać niemal w każdej kompozycji z tej płyty. Już w otwierającym „Swaddle” czuć pewne zmiany w stosunku do poprzednich wydawnictw. Nie stricte muzyczne, bo co prawda samo brzmienie rozszerzyło się na wpływy amerykańskiego, gotyckiego rocka, ale to w końcu nie aż tak wielka różnica. Największą przemianą przeszedł sam Grave. Swój głęboki głos schował za instrumentami. To daje poczucie zdystansowania, nieobecności i pewnego chłodu. Szczególnie zestawiając to z tym, z jak osobistymi tekstami mamy do czynienia na tej płycie. Pod tą warstwą niedostępności kryje się jednak więcej, bo pozorna beznamiętność podszyta jest ogromnym ładunkiem emocji. Nie zawsze trzeba krzyczeć, by pokazać rozpacz.
Recenzja ukazała się na Soundrive.pl.
Cloud Nothings – Last Building Burning
Fani Cloud Nothings odsapnęli, bo zespół wrócił na właściwe (zdaniem wielu) tory. Grupa pożyczyła brud, agresję i hałas z uwielbianego przez wszystkich Attack on Memory i połączyła go z melodyjnością, lekkością i prostotą znienawidzonego (?) Life Without a Sound. Jaki z tego efekt? Bardzo dobry, świetny nawet, bo zespół uniknął tym samym próby przeskoczenia samych siebie (a to, po takiej płycie jak Attack on Memory, byłoby arcytrudne), udobruchała nieusatysfakcjonowanych ich ostatnią twórczością i przy okazji dodała do swojego brzmienia coś nowego. Ciężar emocjonalny materiału trochę jakby mniejszy (choć jest), ale to nadal przede wszystkim hałaśliwe, zaangażowane gitarowe piosenki dla pozornie wesołych ponuraków we flanelowych koszulach i czapeczką z daszkiem na głowie. Też czasem noszę, więc wiem, o czym mówię.
Rolling Blackouts Coastal Fever – Hope Downs
Bardziej niż na nowych The Go-Betweens, RBCF pasują mi na nowe R.E.M. Popowa muzyka z wymieniającymi się wokalami, przesterowanymi gitarami i dobrym wyczuciem rytmu to przecież nic nowego, ale tutaj nagromadzenie dobrych melodii wręcz przekracza skalę. Dźwięki instrumentów i głosów wymieniają się ze sobą w tak naturalny sposób, iż wierzymy, że grupa czerpie z tego wielką radość. A ta przenosi się na słuchacza.
Beak> rozwija swój styl i nagrywa kolejną, bardzo dobrą płytę.
Na >>> mamy niby więcej tego samego, co wcześniej, ale ja się o to nie czepiam i jeszcze się cieszę. Geoff Barrow i spółka są bowiem w tym ożywianiu ducha krautrocka naprawdę uroczy. Wypracowali też przez lata własne brzmienie, które jest takim dźwiękowym frankensteinem. Mamy tu trochę eksperymentalnego rocka (choć nie odkrywającego w sumie niczego nowego; taki paradoks), kapkę funku, całe morze psychodelii, ździebko inspiracji starym indie i niewielką ilość matematycznego rytmu. Co ważne, Beak> nie zgłębia w całości żadnego z powyższych stylów. Wszystko płynie tu swoim, dziwnym tempem i tak naprawdę nie wiadomo gdzie dokładnie znajduje się i czy w ogóle istnieje meta.
To muzyka bez celu, ale celem jest tu sama muzyka. Dziwnie znajoma, ale przecież pozostająca zgodna z wrażliwością i estetyką grupy. Odtwórcza, ale i twórcza. Zimna, ale i melancholijna. Ludzka.
Holy Motors, tak jak Lynch w swoich filmach, potrafią poprzez dźwięki stworzyć coś ulotnego i wyjątkowego. Coś, co z braku innych alternatyw, nazywamy „nastrojem”. Ich kompozycje są klimatyczne, marzycielskie i oniryczne. Wokalistka Ellian Tulve swoim głębokim głosem potrafi wymalowywać intrygujące i wciągające obrazy. Wtóruje jej w tym oszczędna muzyka. Rytm jest tu niespieszny i mocno jazzowy (Angelo Badalamenti się kłania), brzmienie gitary nasuwa skojarzenia ze stylistyką spaghetti westernów (tutaj z kolei wita się z nami Ennio Morricone), a elektronika buduje swymi pomiętymi strukturami atmosferę niczym ze snu. Dodatkowo nad całością unosi się aura romantyzmu, tęsknoty i tajemnicy.
Damu the Fudgemunk & Flex Mathews – Dreams & Vibrations
Dreams & Vibrations to gatunkowiec. Dla takich niedzielnych dziadków rapu jak ja, którzy tęsknią przede wszystkim za jazzowymi podkładami w tym gatunku i z rozrzewnieniem wspominają kolektyw skupiony wokół Native Tongues (stawiałbym pomniki), ta płyta jest jak woda na pustyni dla zmęczonego wędrowca.
Damu The Fudgemunk to weteran sceny, który wydaje głównie albumy z instrumentalnymi podkładami, ale tym razem zdecydował się połączyć siły z utalentowaną świeżynką (choć nie tak młodą) w postaci człowieka o pseudonimie Flex Mathews. To połączenie działa znakomicie. Czuć chemię i czuć luz (panowie podobno znają się od dawna). Flow niesie się tu niezwykle lekko, a sama muzyka w pewnym momencie odlatuje w mocno psychodeliczno-jazzowe rejony. Przede wszystkim jednak słychać tu własny styl, który nie jest jedynie próbą skopiowania tego, co dla gatunku zrobili poprzednicy. Płyta rozkręca się, a kawałki trwają po 7, 10, a nawet 14 minut. Można się jednak nie zorientować, bo nic tu się nie dłuży, a z każdą minutą coraz bardziej wsiąkamy w świat Damu i Flexa.
Poproszę więcej jazz rapu, poproszę więcej takich kolaboracji.
Fertile Hump – Kiss Kiss or Bang Bang
Grają muzykę inspirowaną blues rockiem, ale w mocno garażowym, organicznym wydaniu. Właściwie taki krótki opis wystarczy, bo diabeł tkwi w szczegółach, które czynią to trio tak bardzo charakterystycznym. Przede wszystkim wyjątkowy wokal Magdy. Tom Waits może się schować, dosłownie. Niemniej ciekawy jest także głos Tomka i fakt, że dobrze współgra z barwą głosu koleżanki z zespołu. Poza tym mamy tu wzajemnie uzupełniające się gitarowe partie oraz pozostającą z nimi w symbiozie perkusję, która nie szarżuje przesadnie, wprowadza subtelnie bujający klimat. Dodajmy do tego zaangażowane, mądre teksty, świetny akcent i bijącą od ich gry szczerość oraz zwykłą, a przecież nie zawsze obecną w muzyce, radość.
Powyższy fragment pochodzi z recenzji, którą napisałem dla Soundrive.pl.
Yves Tumor – Safe in the Hands of Love
Po Experiencing the Deposit of Faith myślałem, że to już koniec mojej znajomości z Yves Tumor. Album ten odrzucił mnie całkowicie. Z tego względu do Safe in the Hands of Love podchodziłem jak do rozmowy z przełożonym po tym, jak ten wezwał mnie na dywanik, ale nieoczekiwanie spotkanie opłaciło się. Szef zadowolony, ja jeszcze bardziej. Choć czy cokolwiek tak naprawdę uległo zmianie?
Safe in the Hands of Love jest dla mnie paradoksem, bo wracam do tej płyty, ale rozgryźć myśli przewodniej za nią stojącej nadal nie potrafię. Ponadto to, co przeszkadzało mi na wcześniejszym krążku, jest obecne i tutaj i jest tego aż nadto. Rozpasanie stylistyczne, brak spójności, wrzucanie kompletnie niepasujących do reszty motywów, mało angażujący wokal czy produkcja (a raczej kreacja) spod znaku lo-fi. Choć tej ostatniej jest tu jakby trochę mniej.
O dziwo tym razem puzzle z napisem 10 000 elementów pasują do siebie, wydawca się nie pomylił, niczego nie brakuje i nie ma też żadnego zbędnego elementu. Sean L. Bowie (jeśli naprawdę tak się nazywa) miesza w swoim garze, co tylko nawinie mu sie pod rękę: post-industrialną agresję; zakręconą, klubową elektronikę; art popową ambicję i lekkość; trip hopową rytmikę i kto wie, co jeszcze. Tym razem jednak nie przesadził z przyprawami, choć co dokładnie chciał osiągnąć – tego nie wiem. W tym szaleństwie była jednak metoda, bo przecież ciągle wracam i słucham.
Shame to chłopak z blokowisk. To tam się wychował, stamtąd ma kolegów. To na pobliskim, zarośniętym pożółkłą trawą podwórku grał w piłkę, przesiadywał na trzepaku i jeździł na rowerze. Pierwsze piwo wypił w piwnicy, a w piaskownicy, paląc papierosy, rozprawiał o życiu z ziomkami.
W szkole zawsze szło mu dobrze, ale w tym miejscu nie czuł się sobą. Zawsze mówiło się o nim: zdolny, ale leniwy. Słyszał ten tekst tyle razy, że przestał na niego zwracać uwagę. Zawsze jednak miał swoje zdanie. Potrafił przekazać je w sposób kulturalny, ale mocno asertywny. Nauczycielom się to nie podobało, bo ich zdaniem uczeń ma się słuchać, a nie podważać ich pozycję. Autorytety? Na pewno nie w jego otoczeniu.
Oprócz szwendania się z ziomkami po dzielnicy lubił też czytać. Były to całkiem ambitne rzeczy, ale nie znosił książek filozoficznych, bo filozofię, to on miał swoją – uliczną. Czasami miewał problemy z agresją, ale w gruncie rzeczy to dobry chłopak. I „dzień dobry” powie i drzwi przytrzyma, a babci pomoże wnieść zakupy. Z drugiej strony jak ktoś go wkurzy, to zwyzywa i nawet po mordzie da. Nie zważa na modę; ogólnie to ma w dupie wszystko to, czym interesują się „wyższe sfery”.
A, no i lubi słuchać punka, choć w duszy gra mu trochę więcej. Trochę się wstydzi, ale czasami, gdy wybiega myślami gdzieś daleko poza swoje obskurne miasto, z jego głośników leci post-rockowa kapela. Flirtował nawet chwilę z britpopem, ale przecież mieszka w Anglii, więc tego słuchał każdy.
Bywa jednak, że ma dość tego wszystkiego: beznadziejnej pracy, mieszkania z rodzicami, utyskiwań dziewczyny, braku perspektyw i odbierającej mu siły depresji. Trzaska drzwiami, wychodzi z domu, a w słuchawkach słyszy swoje ulubione grupy: The Fall, Fugazi, Killing Joke i Gang of Four. Ma ochotę krzyczeć. Wie jednak, że na dłuższą metę to niczego nie zmieni. Chociaż próbuje.
Co będzie z nim dalej? Zobaczymy. Ja w niego wierzę. To bardzo wartościowy gość, ale poznać na nim muszą się też inni.
Tropical Fuck Storm – A Laughing Death in Meatspace
Tropical Fuck Storm to Gareth Liddiard i Fiona Kitschin z The Drones, do których to dołączyły Lauren Hammel i Erica Dunn. Porównań z tą drugą formacją nie dało się uniknąć, ale Gareth i spółka raczej się tym nie przejmują. Ich głównym zajęciem jest znęcanie się, prześladowanie i zarzynanie gitary. Pasja nietypowa, ale w tym przypadku – prosto z serca.
Nic a nic nie przesadzam. A Laughing Death in Meatspace to pochwała hałasu. Miłość do niego objawia się tu wielorako. Przesteru na gitarze jest więcej, niż bylibyście w stanie wypić coli przy darmowej dolewce w KFC, a to przecież nie jedyne źródło przyjemnie gilgającego uszy jazgotu. Mamy jeszcze dudniący bas, dziwne elektroniczne pogłosy i zgrzyty, flegmatyczną i ociężałą perkusję oraz dwa głosy. Pierwszy należy do Garetha, który trzyma w domu mały ołtarzyk na cześć Nicka Cave’a. Fiona z kolei nieco łagodzi obyczaje i jej głos jest tu tak naprawdę jedynym elementem, który może kojarzyć się z łagodnością.
Co oprócz tego? Masa emocji i smutku wyzierającego spoza tego, napakowanego przeróżnymi dźwiękami, kontrolowanego chaosu. W końcu nic tak nie kłuje w serduszko, jak szczery hałas.
Wczasom udało się w sposób niezwykle inteligentny skomentować niemal wszystkie lęki dzisiejszego świata. Czy mówicie sobie, że jesteście najlepsi? Czy mówi wam o tym ktoś inny? („Jesteś najlepszy”). Czy jedyną radością, przełamaną smutnymi myślami o następnym dniu spędzonym w znienawidzonej pracy, jest dla was weekendowa impreza w jednym z modnych klubów? („Dzisiaj jeszcze tańczę”). A może jesteście z mniejszej miejscowości i w mniej elitarnym miejscu, a na parkiecie próbujecie znaleźć miłość swojego życia? („Smutne disco”). Czy śmiejąc się z gwiazd polskiej estrady, sami nie chcielibyście osiągnąć takiego sukcesu jak oni, czego dowodem byłoby na przykład stworzenie mundialowej piosenki, zaśpiewanie kolędy dla prezydenta czy też nagranie hymnu dla powodzian oraz opływanie na co dzień w luksusy? („Ryszard”) I przede wszystkim, czy nie boicie się, że świat pędzi szybciej od was i że już niedługo nie przetrwa żadna wasza znajomość z czasów dzieciństwa („Nowy świat”), a jedyną waszą przystanią będzie wanna pełna wody i głowa pełna niespełnionych fantazji? („Kąpiel”).
Cała recenzja na Soundrive.pl.
Nie wiem, skąd wziął się George Clanton, a po takiej ilości czasu spędzonego ze Slide głupio mi już teraz o to pytać. Czuję jednak, że fajny z niego gość, bo ot tak nagrał sobie jedną z najlepszych popowych płyt zeszłego roku. Czytaj dalej, by dowiedzieć się, jak to zrobił!
Połączył wszystkie swoje inspiracje: synthpop, elektroniczną muzykę taneczną, neo-psychodelę i przede wszystkim chillwave. Otworzył okno, za którym rozpościerał się piękny widok na rozgrzane słońcem Los Angeles, odpalił laptopa, nastroił gitarę i zaczął tworzyć.
To powyżej to tylko moja projekcja, ale nie zdziwiłbym się, gdyby była bliska prawdy. Clanton stworzył album bardzo melodyjny, trochę melancholijny i wesoły zarazem, a przy tym wszystkim przepełniony totalnym luzem. Faktycznie połączył ze sobą wszystkie ww. gatunki, do których dodał swój delikatny, będący lekko w tle, ale nadający tym wszystkim dźwiękom niesamowitej lekkości głos.
To płyta, która bardzo poprawiała mi humor. Niewymuszona i szczera, bez pozerki. W dodatku podczas jej odsłuchu czułem się lekki jak chmurka. Bezcenne uczucie.
Leave Me Baby to przebojowo zagrana, obsypana konfetti i mieniąca się wszystkimi kolorami laurka wystawiona latom 80-tym. Z wszystkimi, charakterystycznymi dla tej dekady cechami, atutami i elementami, za które tak bardzo ją lubimy (lub odwrotnie – nie cierpimy). Barwa głosu Freia budzi skojarzenia z Davidem Gahanem i to z tych najlepszych lat. Czasami operuje w nią sposób bardzo subtelny, innym razem przebojowy, a dzięki wysokiemu stężeniu emocjonalności, za każdym razem udaje mu się opowiedzieć nam jakąś historię. Weźcie tylko te lekko kiczowate, ale pełne romantyzmu zaśpiewy w Tell The Fire. Albo Sorrow, gdzie linia wokalna jest tak charakterystyczna, że trudno się od niej potem odpędzić. Głębia w głosie Alexandra potrafi zrobić wrażenie. I przede wszystkim dobrze współgra z muzyką. Niekiedy taneczną (Fighters, Hours), innym razem nieznośnie słodką (Record Collection), czasami ironicznie poważną (Tell The Fire), ale zawsze taką, która stanowi definicję dobrej zabawy (Brotherlove). Cały czas utrzymaną w retro-syntezatorowej stylistyce, czerpiącej z najlepszych, synthpopowych wzorców. Najważniejsze jest jednak to, że przebojowość tego materiału nie schodzi poniżej poziomu „piątek wieczór”. Już po jednym przesłuchaniu Leave Me Baby zostaje nam parę motywów w głowie; po kilku jesteśmy już gotowi śpiewać unisono razem z Alexandrem. Jeśli lubicie neonowe światełka, dyskotekowe kule, a garnitury to Wasz naturalny strój do tanecznych podrygów, to przy tej płycie bawić będziecie się świetnie.
Świat pożółkłych, zwiędłych liści, zapachu mokrej ziemi i zasypiającej przyrody. Mgła unosząca się nad horyzontem, mroczny las kryjący w sobie tajemnice oraz długie, ciemne wieczory przechodzące płynnie w czarną noc. Jesień? Tak, ale powyższy opis pasuje też do dźwięków, które znaleźć możemy na wydawnictwie Corona projektu Foghorn.
(…) Największą zaletą tego wydawnictwa jest jego klimat. Już w pierwszym utworze, Lima 2 / Bodyleaving, za sprawą niewyraźnych głosów oraz szumów na taśmie przechodzących do niemal drone’owych, narastających z każdą chwilą zgrzytów, możemy poczuć się jakbyśmy przeszli przez drzwi oddzielające nasz świat od zupełnie nieznanego nam, nieopisanego w żadnym podręczniku miejsca. Takiego, w którym rządzi natura, nie ludzie. Zwiedzamy je więc z ciekawością, próbując odkryć jego historię.
Nova Materia to projekt Caroline Chapsoul i Eduardo Henriqueza. Poznać ich można było wcześniej w chilijskiej grupie Panico, która łączyła latynoskie brzmienie z post-punkiem. Caroline (Francuzka) i Eduardo (Chilijczyk) rezydują teraz we Francji i postawili na nowe otwarcie. Zimne, bardziej industrialne, ale niepozbawione pierwiastka egzotyki.
Muzyka na It Comes swobodnie wędruje pomiędzy taneczną elektroniką, zimną bryzą wydobywaną z syntezatorów, a rozmarzonym post-punkiem. Rytm zderza się z harmonią, a delikatny i ciepły głos Caroline toczy nieustanną walkę z bezlitosnymi, industrialnymi podkładami. To sprawia, że cały materiał dostaje transowego kopa i może przypominać skleconą z nieprzystających do siebie (na pierwszy rzut oka) elementów podróż. Dodajmy do tego jeszcze sporo osobliwie brzmiących dźwięków i pogłosów w tle, a definicję stylu grupy mamy na talerzu.
Ja już teraz ciekaw jestem kolejnej płyty. Póki co pozostaje tańczyć do muzyki z It Comes.
Just Mustard nie prowadzi nas za rączkę. Już od pierwszych dźwięków otwierającego płytę „Boo” jesteśmy w samym sercu stworzonych przez nich dźwięków. Żadnego ostrzeżenia, bowiem w ciemność spada się bardzo szybko. Noc w „Boo” ma lekki posmak kurzu, migającego światła zepsutej żarówki, nie tak znowu odległych dźwięków niebezpiecznych dla życia maszyn, nerwowego postukiwania i dochodzących do nas z bliżej nieokreślonego miejsca ludzkich głosów. Damski i męski; oba nie z tego świata, przytłumione, próbujące nas odratować. To jednak tylko ułuda. Prowadzą nas nie do wyjścia, a do miejsca jeszcze straszniejszego. Industrialne dźwięki narastają, rytm przyspiesza i jest coraz głośniejszy, a my zamiast wydostać się na zewnątrz, toniemy głębiej w tym przerażającym, pozostającym poza czasem i nieokreślonym geograficznie ani fizycznie miejscu.
Cała recenzja do przeczytania na Soundrive.pl.
Dziecko Iggy’ego Popa i Nicka Cave’a (z wcielenia z Grinderman) ma na imię Sebastian Murphy, urodziło się i mieszka w Szwecji i w zeszłym roku, wraz z kolegami, wydało debiutancką płytę „Street Worms”.
Młodzian jest na czasie, bo debiuty Idles i Shame ma w małym palcu i ta brudna, garażowa i gitarowa konwencja to jest coś, co lubi najbardziej. Śpiewać Murphy za bardzo nie umie, a przynajmniej tak mogą oceniać jego wokal muzyczni puryści, ale głos to jego niezaprzeczalny atut. Potrafi robić z nim różne rzeczy: a to zawyć, a to pomlaskać, poopowiadać, ponarzekać, a czasem też pokrzyczeć. Lubi też wyliczanki i dobrze wpasowuje się w muzykę, która opiera się na wyraźnym basie i monotonnej perkusji, które uzupełniają gitarowe zgrzyty, syntezatorowe hałasy i saksofonowe wycie.
Zabawy rytmem Viagra Boys też ma w małym palcu, a to wszystko powoduje, że Street Worms to płyta bardzo taneczna. Choć jako podkład w You Can Dance jej nie usłyszycie.
Mało? Oto bonus w postaci 5 najciekawszych EPek!
Petite Noir – La Maison Noir / The Black House
Tyle samo tu świetnych refrenów, co artystycznych ambicji. Petite Noir miksuje je w idealnych proporcjach, a przy tym korzysta z pomocy m.in. Danny’ego Browna czy Saula Williamsa. I nie są to zwykłe featuringi, mające dodać kilka punktów do rozpoznawalności, a pomoc w dodaniu elementów, które perfekcyjnie wpasowują się w klimat całości. Popowa muzyka z afrykańskim rodowodem, wysokim poziomem taneczności i finezyjną produkcją. Efektem uśmiech na twarzy i syndrom tuptających nóżek.
Trashlight – Honey Insulation
Paaaanie, to już było! No było. Tylko nie zawsze takie dobre. Nieczęsto tak wywracało flaki wokalem, z rzadka miało taki klimat i tylko momentami stanowiło tak przemyślaną całość. Nowoorleański Trashlight łączy bowiem ulotną eteryczność z surowizną deathrocka. Zaprasza nas na podmokły, pełen przejmujących historii cmentarz, na którym miarowe uderzanie perkusji i wyraźne bicie basu akompaniuje rozrzedzonej gitarze w drodze na nasz pogrzeb. Pachnie śmiercią. Ładnie.
Ta szarzyzna oraz melancholia połączona z ironiczną tęsknotą za minionymi czasami przejawia się w klimacie całej EPki. Nawiązanie do zimnej fali i syntezatorowego post-punku lat 80-tych nie jest żadnym przypadkiem. (…) Jurga i Zieliński wracają do tych miejsc, odkrywają je na nowo i wyciągają z nich muzyczną esencję. Smutek łączy się tu z apetytem na taniec, a piękne syntezatory wybrzmiewają na tle ponurych tekstów. Coś jak piękny zachód słońca nad blokiem z naprzeciwka, oglądany przez nieszczelne okno, gdy siedzisz sobie na obmierzłej kanapie ze swoim ukochanym pupilem na kolanach. Pięknie i brzydko zarazem. Swojsko.
Adonis – Wiosenna ofensywa nie trwa dłużej niż do letnich wakacji
Czas akcji: wakacje na początku drugiego tysiąclecia. Miejsce: owiane złą sławą niewielkie miasto, w którym mieszkają moi dziadkowie. Bohaterowie: ja i moje ziomki. Wymyślamy nową zabawę. Mianowicie ganiamy się po piwnicy. Na zewnątrz skwar, a tam miło, bo chłodno. I ten element kontrolowanego strachu, gdy kolega zamknie drzwi i nie masz jak wyjść. Przez chwilę jest ciemno, wyostrzają się pozostałe zmysły i wydaje ci się, że słyszysz jakieś szmery. Zaraz jednak wybuchasz śmiechem ty, śmieją się też koledzy. Jest beztrosko.
Powyższe wspomnienia sponsoruje nie kto inny jak właśnie Adonis.
Nostalgia atakuje z każdego kąta, a całość jest naprawdę bardzo chwytliwa. Utwory są po prostu dobre i dopracowane. Urzeka mnie tu szczególnie gitara – gdzieniegdzie głośniejsza i dominująca, gdzie indziej wycofana i oddalona. Psychodelii też się tu trochę znajdzie, ale takiej na mocno zwolnionych obrotach. Posłuchajcie tylko „She’s Like Heroin”. To przecież The Brian Jonestown Massacre z Hope Sandoval z Mazzy Star na wokalu, spowolnione o jakieś 50%.
I jako podsumowanie powyższych, playlista!