Drugi raz z rzędu trafiam na płytę z końcówki lat 90. I po raz kolejny jest to album z najwyższej półki.
Dwunastym wydawnictwem, które analizuję w ramach cyklu „100 albumów, które musisz przesłuchać przed śmiercią” jest wydany w 1997 roku The Fat of the Land The Prodigy.
Czy znałem wcześniej?
Gdy tytułowałem ten akapit, nie brałem pod uwagę tego, że w niektórych przypadkach to pytanie zabrzmi naprawdę głupio. Odpowiedź brzmi: oczywiście, że tak!
Na początku były oczywiście teledyski. Pamiętam, że fragmenty Breathe leciały nawet w Teleekspresie jako przykład przekroczenia granic obrzydliwości w sferze muzycznych, mainstreamowych klipów. Przynajmniej takie wspomnienie wyświetla mi się w głowie. Oglądane z dziwną fascynacją, trochę też ze wstrętem, a już z całą pewnością dużym zaciekawieniem. Za dzieciaka nie uchodziłem za grzecznego chłopca, ale to raczej specyfika naszego kraju, bo tutaj wystarczy mówić głośno co się myśli (nawet w sposób kulturalny), żeby dostać łatkę krnąbrnego i niepoukładanego brzdąca. W każdym razie dla ówczesnego, małego mnie, obrazowość teledysków The Prodigy to było coś totalnie nowego, świeżego i przyciągającego. Totalnie oryginalnego.
Ogólne spostrzeżenia
W momencie wydania The Fat of the Land chodziłem do podstawówki i po pierwszej, teledyskowej fascynacji odłożyłem temat na półkę. Na tapecie było co innego. Lepiej nie będę wspominać co.
Nie pamiętam dokładnie momentu, w którym sięgnąłem po The Prodigy zupełnie świadomie, ale mam w pamięci, w jakich sytuacjach sięgałem po tę płytę. Możecie się zdziwić, ale najlepiej słuchało mi się jej w podróży i wiem, zabrzmi dziwnie, ale często przy niej zasypiałem. Od zawsze prowadzę bogate życie senne i jestem pewien, że The Fat of the Land rozwinął jeszcze mocniej tę stronę mojej osobowości.
Mało napisałem o samym albumie, zdaję sobie z tego sprawę, ale to też dlatego, że nie lubię rozbierać na czynniki pierwsze arcydzieł. The Fat of the Land ze swoim tłustym brzmieniem, ogromnymi pokładami kreatywności kryjącymi się za produkcją, nawiązaniami do niezliczonej ilości gatunków i przede wszystkim umiejętnością poukładania tego wszystkiego jest albumem absolutnie wyjątkowym. Właściwie jedynym w swojej klasie i kompletnym.
Czy będę wracać?
Wracam, gdy tylko najdzie mnie specyficzny nastrój. Określiłbym te sytuacje jako czas spokojnego planowania totalnej rozwałki. Oczyszczający proces.
Alternatywa
Nie ma sensu szukać. Natomiast po przesłuchaniu tej płyty odpalcie sobie od razu Music for the Jilted Generation.