100 albumów, które musisz posłuchać przed śmiercią #17 / The Beach Boys – Pet Sounds (1966)

Płyta, o której powstało setki analiz, felietonów, tysiące recenzji i film fabularny. Brakuje tylko książki, chociaż nie zdziwiłbym się, gdyby takowa już istniała. W siedemnastej części cyklu „100 albumów, które musisz przesłuchać przed śmiercią” pochylam się nad The Beach Boys i ich Pet Sounds (1966 r.).

Czy znałem wcześniej?

Wychodzą braki, ale nie. Tej konkretnej płyty w ogóle, a twórczość zespołu znana mi była w sposób bardzo pobieżny. Z jego przepastnej dyskografii znałem dotychczas dwie, wybrane trochę na oślep płyty. Dlaczego?

The Beach Boys kojarzyli mi się od zawsze z The Beatles, których lubię, ale którzy mimo wszystko nie robią na mnie aż takiego wrażenia, jakim zapisali się w świadomości powszechnego słuchacza. Żaden problem, nie wszystko musi się wszystkim podobać, a miłość to nie takie proste uczucie, ale skoro gdzieś zasłyszałem, że amerykański odpowiednik grupy z Liverpoolu jest mniej ciekawy, to naturalnie pominąłem go na swojej liście artystów do nadrobienia.

Ogólne spostrzeżenia

Muszę się jeszcze przespać i odsłuchać ten album kilka razy, ale zaskoczył mnie jego rozmach przy zachowaniu, mimo wszystko, dość intymnego nastroju całości. Spodziewałem się chyba czegoś innego – bardziej doszlifowanego i wycyzelowanego brzmienia. To też jest tu oczywiście obecne, ale Pet Sounds nie zachwyca jedynie wybitną produkcją.

Oczywiście pod względem pracy wykonanej w studiu Pet Sounds z automatu wskakuje do pierwszej ligi i nie ma się co z tym sprzeczać. Liczba użytych instrumentów zapewne przekracza możliwości liczenia przeciętnego przedszkolaka, a do tego dochodzą interesujące i nietypowe aranżacje. Utwory pełne są niespodziewanych przejść i zabaw tempem, sytuując materiał pod względem brzmienia gdzieś pomiędzy folkową delikatnością, a niemalże orkiestralną ornamentyką. Do tego wspaniałe harmonie wokalne i wybijające się na pierwszy plan, zapamiętywalne melodie.

Przy tym wszystkim nie gubi się postać, nomen omen rozdartego w trakcie nagrywania, twórcy niemalże całego materiału – Briana Wilsona. W każdym dźwięku, frazie i kolejnym nagranym instrumencie czujemy, że autor jest pewien tego, iż stworzona przez niego muzyka to arcydzieło. Co do tego nie ma wątpliwości, ale mnie w 2021 roku bardziej ciekawi to, czy Pet Sounds przetrwało próbę czasu. Jak najbardziej.

Słuchając tej płyty teraz, dobrze widzę pewne jej wątki w twórczości innych artystów i zespołów, których tak lubię. Folkowy przepych u Grizzly Bear, psychodeliczne eksperymenty The Flaming Lips, zabawy harmonią Fleet Foxes czy spora część sceny jangle popowej, która w podobnie przystępny sposób bardzo często prowadziła poważną (liryczną, choć nie tylko) narrację. A to tylko wierzchołek góry lodowej, jaką wartość miało i zapewne będzie mieć Pet Sounds dla przyszłych pokoleń muzyków.

Czy będę wracać?

Bardzo pozytywne zaskoczenie i zachęta do tego, żeby poznać też inne (choć wiem, że brzmieniowo jednak odległe) płyty The Beach Boys. Tak!

Alternatywa

Pewnie coś z dyskografii The Beatles, ale strzelam w ciemno, że na tej liście i tak coś się od nich pojawi. W tym kontekście nie porwę się na wskazanie alternatywnego wydawnictwa z okresu wydania Pet Sounds, mającego podobny wpływ na branżę muzyczną. Jeśli nie znacie, to po prostu posłuchajcie tej właśnie płyty.