Rewinder #2

Czas na drugi rzut pięciu płyt – starszaków. Jak widać, zdecydowałem się też co do nazwy cyklu. Dzięki za wszystkie sugestie – przydały się, bo dzięki nim moja głowa podążyła w kierunku zwartego, krótkiego tytułu, który zawierałby w sobie esencję tego, o czym traktują poniższe opisy.

Hammerhead – Ethereal Killer (1993) [sludgy & noisy post-hardcore]

Jako fan noise rocka biję się w pierś i żałuję wielce, że nie poznałem tej grupy wcześniej. Na swoim debiucie Hammerhead wymierza zresztą silniejsze, pokryte smołą ciosy złożone z hałasu i przesteru, więc czuję się rozgrzeszony.

The Very Things – The Bushes Scream While My Daddy Prunes (1984) [gothic post-punk psychedelia]

Tu były brane narkotyki. Na odludne i spokojne miejsce do ich spożywania wybrano stare zamczysko, a trip szybko zmienił się w b-klasowy film o pogromcach wampirów. Problem w tym, że każdy chciał zostać podróbką hrabiego Draculi, więc zamiast ganiać się nawzajem, członkowie zespołu w psychodelicznym tripie gonili własne myśli, czy też raczej urojenia. To musiały być piękne czasy.

Cemetary – Godless Beauty (1993) [gothic doom / death]

Po przeszukaniu niezliczonej liczby list, które wskazywałyby na ciekawe projekty z obrębu gotyckiego metalu, wreszcie trafiłem na nich – Cemetary. To gatunek, który tak bardzo jak mnie do siebie przyciąga (Type o Negative czy Paradise Lost), tak samo może wywołać odruchy wymiotne (wszystkie zespoły z wyjcami i przesadną muzyczno-wokalną egzaltacją). Tu jest wszystko tak, jak trzeba: ciężko, ostro i romantycznie.

Let’s Active – Every Dog Has His Day (1988) [power jangle pop]

Zgłębiania sceny jangle/power/college popowej ciąg dalszy. Let’s Active nie wymyśla koła, ale w zamian serwuje mnóstwo melodii i to z gatunku tych momentalnie zapadających w pamięć. To mocno gitarowa płyta (są nawet króciutkie solówki!), a przy tym mocno wyluzowane granie, które pachnie końcóweczką dekady, w której najłatwiej o takie zapomniane perełki. Dziś graliby na stadionach.

Atomic Rooster – Atomic Rooster (1970) [progressive hard rock without guitars]

To podobno najcięższy hard rockowy album, na którym nie usłyszymy (no, prawie) gitar. Na debiucie Atomic Rooster ich rolę przejmują klawisze i grający na nich lider grupy, Vincent Crane, używa ich w taki sposób, że nie odczujecie różnicy. Pastelowe to granie, faktycznie przyciężkawe, do tego skrzące od pomysłów – choć może nie wszystkie zostały tu należycie wykorzystane. Oryginalnością bije jednak sporo innych albumów z epoki o głowę.