Nawet jeśli nie znacie muzyki, to na pewno kojarzycie okładkę. Ten legendarny kadr przeszedł do historii, ale czy tak samo jest z płytą, którą zdobi? Dziś odpalamy wydaną w 1969 roku Abbey Road autorstwa The Beatles.
Czy znałem wcześniej?
Moja relacja z najbardziej znanym zespołem świata, a tak chyba można określić The Beatles, jest co najmniej skomplikowana. Na pewno zdecydowanie więcej o nim czytałem, szczególnie w okresie sięgania po Teraz Rocka (choć nie tylko), niż słuchałem. W tym jednym konkretnym przypadku czołobitność uprawiana przez dziennikarzy i wielu znajomych względem twórczości grupy z Liverpoolu zadziałała wybitnie negatywnie. Gdy pierwszy raz odsłuchałem którąś z ich płyt zaliczanych powszechnie do klasyki, byłem rozczarowany. I to tak totalnie.
Nie pamiętam już, który to był album, choć prawdopodobnie któryś z dwójki Rubber Soul / Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band. Nie było źle, co to, to nie, ale też nie tak, by poświęcać zespołowi tyle miejsca w muzycznej prasie czy też innych mediach. Nie wszystko jest dla wszystkich, stwierdziłem, i na kilka lat zapomniałem o The Beatles.
Wróciłem później i zrewidowałem kilka ze swoich poglądów, ale nigdy z muzyką grupy bliżej się nie zaprzyjaźniłem.
Ogólne spostrzeżenia
Nie ma sensu przeprowadzać rozbudowanej analizy takiej płyty jak Abbey Road. Wszystko o niej zostało już prawdopodobnie napisane, a jaki mam stosunek do takiej ilości tekstu o jednym albumie czy też nawet wybranym zespole, to wiecie z literek ułożonych kilka linijek wyżej.
W każdym razie ta konkretna płyta The Beatles naprawdę mi się spodobała. Jej dwoistość, czyli psychodeliczny pop w bardzo melodyjnej odsłonie, w ładny sposób spinający początki grupy z jej późniejszym, eksperymentalnym okresem, walczy tu o prym z bardziej dojrzałym, a inaczej mówiąc – cięższym brzmieniowo podejściem. Mam też wrażenie, że producenckich sztuczek jest tu jakby trochę mniej, a nawet jeśli istnieją, to są zrobione na tyle dobrze i ciekawie, że trudno się do nich przyczepić.
Słoneczka dostarczają nam przede wszystkim sielski Here Comes The Sun oraz pięknie zaśpiewany, psychodeliczny Sun King. Jak widać – tytuły obu utworów nieprzypadkowe. To dojrzalsze podejście słychać za to w mocno przypominającym The Doors I Want You (She’s So Heavy) (szkoda, że z tak infantylnym tekstem) oraz mająca wiele wspólnego z hard rockiem, zagrana jakby jutra miało nie być kompozycja o znamiennej nazwie „The End”. Z kolei łącznikiem pomiędzy nastrojami są otwierający płytę Come Together oraz zabarwiony country, przepełniony emocjonalnym śpiewem You Never Give Me Your Money.
Podsumowując – Abbey Road to bardzo dobra i ciekawa płyta. Być może faktycznie będąca najlepszym możliwym początkiem dla każdego, kto chciałby zakochać się w twórczości zespołu z Liverpoolu. Sporo własnych patentów, tyleż samo kreatywności, a przy tym otwarcie się na to, co działo się w tamtym okresie w muzyce rockowej, zdecydowanie pomogło i po latach słucha się tego bardzo dobrze.
Czy będę wracać?
Tak! Poza tym zakładam jeszcze kilka podejść do muzyki The Beatles.
Alternatywa
Alternatywę znalazłem już wcześniej na tej liście. Konkretnie mam na myśli Pet Sounds The Beach Boys z 1966 roku. Zamiast niej możecie też wybrać wydaną cztery lata później płytę pt. Sunflower. Patrząc jeszcze na rok wydania (1969), a nie gatunek, to pojedynek z The Beatles zdecydowanie wygrywa trzecia płyta The Velvet Underground (The Velvet Underground).