Zdawał się mieć absolutną władzę nad gitarą i samodzielnie zmienił oblicze tego instrumentu. Po nim już nic nie było takie samo. Mowa o Jimim Hendrixie, a płytą, której dziś słucham, jest wydana w 1968 roku Electric Ladyland.
Czy znałem wcześniej?
Długo myślałem o tym, kiedy i w jakich okolicznościach poznałem twórczość Hendrixa, ale nie udało się. Nie mam pojęcia, nie przypomnę sobie i zamiast wspomnień, w głowie mam wielką pustkę. Gdybym miał strzelać, to stawiałbym na to, że poznałem go na jakimś soundtracku. Jakim? Tego też nie pamiętam.
W każdym razie zakochałem się w jego muzyce praktycznie od pierwszego odsłuchu. Na pewno niebagatelny wpływ na mój młody umysł miał też mit o Hendrixie. To, jak traktował instrument, co z nim wyczyniał. Bardziej magik niż muzyk, a już na pewno człowiek, który wiedział, w jaki sposób zawładnąć sceną. Wspaniała postać, będąca wizjonerem i to takim, który nie tylko miał pomysł, ale jeszcze potrafił wcielić go w życie.
Ogólne spostrzeżenia
Arcydzieło muzyki gitarowej i przypominam sobie o tym za każdym razem, gdy słucham tej płyty.
Nie o same gitarowe popisy w postaci charakternych riffów czy robiących wrażenie pod względem technicznym solówek tu chodzi. Te oczywiście tutaj występują i to w ilościach ogromnych, ale są też takie elementy, jak świetne zgranie. Zespół The Jimi Hendrix Experience to właściwie archetyp rockowego tria i dzięki temu możemy przekonać się o tym, jak taka konfiguracja wpływa na dynamikę gry. Do tego dochodzi bluesowa i soulowa wrażliwość, bo Jimi, nawet jeśli sam nie przepadał za swoim głosem, był naprawdę dobrym wokalistą.
Warto też pamiętać o ostatnim filarze, czyli kwaśnej, miejscami nawet brutalnej, a już z pewnością bardzo głębokiej psychodelii, która towarzyszy właściwie każdej z kompozycji na tej płycie. Klawisze wwiercają się w naszą podświadomość, tworząc coś w rodzaju fundamentu, na którym Hendrix buduje swoje gitarowe konstrukty. Pomaga mu w tym znakomita gra sekcji, która nie będąc na pierwszym planie, jest tak naprawdę cichym bohaterem Electric Ladyland.
Album bez jakichkolwiek słabych punktów, zawierający w sobie niesamowite pokłady pierwotnej energii. Magia dźwięków, których nie chce się wyjaśniać, których nie chce się opisywać, a które po prostu chce się chłonąć za pomocą (pod)świadomości.
Czy będę wracać?
Tak. Szczególnie lubię odkrywać nowe wersje znanych utworów Hendrixa w wersjach koncertowych. Trochę takich wydawnictw się pojawiło, więc jest w czym przebierać.
Alternatywa
Debiut (Are You Experienced) lub album numer dwa (Axis: Bold As Love), bo pierwsze trzy płyty (wraz z opisywanym tutaj Electric Ladyland) to klasyki. Nie tylko gatunku, ale i muzyki w ogóle.