Relacja z OFF Festival 2022

Czy warto było tak narzekać? Mowa o komentarzach tych wszystkich, którzy psioczyli na poziom tegorocznego line-upu OFF Festivalu. Czy utyskiwali w tym samym stopniu już po zakończeniu imprezy? Szczerze w to wątpię, bo śledząc reakcję, to była naprawdę udana edycja. Choć może faktycznie nie aż tak spektakularna, jak kilka innych.

Wychodzę na mądralę, który wiedział z góry, że się uda, ale tak przecież nie było. Przynajmniej w kontekście tego, że przewidywałem sporą liczbę odwołanych koncertów. W swoich fantazjach (w zapowiedziach cz. 1 i cz. 2) powoływałem się na to, że przecież mamy świat po pandemii, do tego powstał trend zamieniania jednych festiwali na inne (w końcu bookingi sprzed kilku lat / kilkunastu miesięcy mogły kolidować „logistycznie” z tymi nowszymi). A tu niespodzianka: praktycznie wszystkie zaplanowane koncerty się odbyły!

Organizacyjnie nie było jednak idealnie. Pierwszego dnia przez dłuższy czas brakło wody. W trakcie drugiego dnia imprezy ludzi na terenie było zbyt wielu, przez co kolejki do toalet oraz punktów gastronomicznych pochłaniały naprawdę sporo czasu. Od osób przebywających na polu namiotowym wiem, że oferta sklepu znajdującego się na tamtym terenie była bardzo uboga, a sama ochrona – bardzo restrykcyjna. Z kolei ta stojąca przed wejściem na teren festiwalu zachowywała się spokojnie i nie trzepała plecaków tak, jak w poprzednich latach. Nie trzeba było więc chować korka… gdziekolwiek go dotychczas chowaliście.

Oprócz tego wszystko wyglądało tak, jak zawsze. Teren i znajdujące się na nim sceny to samograj, więc trudno było coś w tej kwestii zepsuć. Wszędzie blisko, do tego wokół sporo natury. Nic, tylko oddać się wszystkim tym dźwiękom, odpocząć i zresetować. Taki też miałem zamiar i to się udało!

Jako że w tym roku dość szczegółowo opisywałem koncerty z każdego z festiwalowych dni na profilu facebookowym, tak więc i w tym tekście zachowam taką chronologię

Dzień 1 (Piątek)

Zacząłem go od końcówki występu grupy Chair. Połączenie scenicznego performensu z brzmieniem Talking Heads przefiltrowanym przez współczesne indie zyskało w tych warunkach sporo punktów. Żywiołowe, sympatyczne, choć nieskomplikowane technicznie granie. Brawa dla perkusisty, który robił dużą i dobrą robotę.

Chair

Jeśli jesteście fan(k)ami Szczyla, to powinien spodobać się Wam także Frank Leen. Chodzi o podobną wrażliwość i spojrzenie na świat, bo muzycznie była to jednak trochę inna bajka. Bardziej popowy Leen zaproponował set na gitarę i perkusję, do tego kilka kawałków miało mocno klubowy sznyt. Podobał mi się różnorodny wokal i ciepły, wakacyjny klimat

Na ĆPAJ STAJL królowała (słowna) agresja, energia (także muzyczna) i totalnie zróżnicowane, wciągające, oldnewschoolowe podkłady. Imponowało mi to, jaką pewnością siebie emanował skład ze sceny. Można było się wyskakać, wyszaleć, ale też popatrzeć z boku i po prostu chłonąć przekaz. Świetny koncert.

ĆPAJ STAJL

Bałtyk zagrał na małej scenie, ale wycisnął naprawdę wszystko z takich warunków, jaki otrzymał od organizatorów. Akustyczna, pełna emocji muzyka zaowocowała u mnie skojarzeniem z tym, co kiedyś wyczyniał na płytach Mark Kozelek. Przede wszystkim jednak udało się stworzyć Bałtykowi intymny, niepowtarzalny klimat. Piękny głos i kompozycje.

Nieco niemrawy początek zaliczyło DIIV, które jednak z każdym utworem rozkręcało się coraz mocniej. W środku setu brzmiało to już przepysznie: totalnie chillowo, ale w energetycznym znaczenia tego słowa. Ściana dźwięku i psychodeliczne odloty – palce lizać. Niestety zaraz potem znów obniżyli nieco loty. Nierówny koncert, choć w tych lepszych momentach ze sceny płynęło czyste złoto.

DIIV

Na Squid spadła na mnie boska cząstka i to wcale nie jest żart. To był jeden z najlepszych koncertów ostatnich lat, o którym będzie się mówić jeszcze długo. Absolut zarówno pod względem generowanego przez zespół brzmienia, energii, jak i sztuki panowania nad dźwiękiem i zaprezentowanego show. To było absolutnie totalne: transowe, improwizowane, a przy tym własne. Z niesamowitym pomysłem na to, jak pożenić to, co już dobrze znamy (krautrockowa motoryka, zabawa noisem, progresywne podejście do aranżacji) z nową i świeżą formą. Pozwalając sobie na prywatę: w tak chwalonym przez wielu koncercie black midi, które grało na tej scenie kilka lat temu, nie było tej wartości, którą zobaczyłem wczoraj na Squid. Nie sama technika się liczy, ale musi być w tym serce!

Squid

Na Altın Gün nie dopchałem się do namiotu i trochę żałuję, a trochę nie. Po poprzednim koncercie musiałem złapać nieco oddechu. Udało się, Altin grało przestrzennie, choć… mało odkrywczo. Bardzo podobały mi się fragmenty elektroniczne, taneczne, z posmakiem disco; mniej dość oklepana psychodela.

Występ Bikini Kill był dla mnie bardzo ważny. Nie tylko muzycznie, ale może nawet przede wszystkim z powodu treści. Ta jednak nie przyćmiła naprawdę dobrej formy dziewczyn. Właściwie grały tak, jak za najlepszych lat i ja sam nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że cofamy się w czasie do lat 90. To była bardzo przyjemna, ale też pouczająca podróż. Wielki zespół.

Na zakończenie pierwszego dnia Makaya McCraven zapodał mieszankę egzotycznych rytmów z jazzem i bardzo kwasowym brzmieniem. Wręcz idealne zakończenie pełnego emocji dnia. Nie za proste, ale też nie specjalnie przekombinowane. Niełatwą z zasady muzykę też, jak widać, można nieco uprościć i to bez straty na jakości.

Makaya McCraven

Dzień 2 (Sobota)

Kwiaty – tym razem zagrali w sześcioosobowym składzie (hehe), głównie kawałki z nowej plyty, na którą wszyscy czekamy. Zabrzmiały równie dobrze i stylowo co te, które już znamy. Do tego klasyczne trójmiejskie brzmienie, więc efekt taki, że oprócz klimatu liczyła się przebojowość. Do głowy przyszło mi, że gdyby jakikolwiek polski zespół miał kiedyś zagrać w Twin Peaksowym Roadhouse, to byliby to właśnie oni.

Oxford Drama oraz Róża – przeszedłem się na oba, by zobaczyć i potwierdzić choć na chwilę to, co chodzie mi po głowie od dawna. Mianowicie wiele nowych polskich składów gra tak, jakby robiła to za karę. W ogóle nie czuć w tym frajdy, oryginalności nie ma w tym wiele, a brzmienie wszystkich tych składów (może kiedyś podzielę się wszystkimi nazwami) jest do siebie tak podobne, granie tak schematyczne, że z prób ich rozróżnienia można by zrobić teleturniej. Niestety tak też było w przypadku tych dwóch tutaj wymienionych.

Albo technikowi omskła się rączka, albo na żywo Mdou Moctar chcę brzmieć jak King Gizzard & The Lizard Wizard zmieszany z Oh Sees. Nie powiem, bym tych składów nie lubił, ale liczyłem na coś innego. Ulotniła się egzotyka, pojawiło się twarde heavy psych. Wycofałem się spod sceny i dopiero w warunkach pt. leżę na trawce poczułem, o co w tym chodzi. Dobry koncert!

Mdou Moctar

Koncert Ghetts został przegadany z bardzo fajnymi ludźmi, ale w pobliżu sceny, więc co nieco mogę o nim opowiedzieć. Niestety nie podobało nam się; za dużo góry, za mało dołu, do tego charyzma nawijcza w rejestrach niskich. Prawdopodobnie fanom tego konkretnego brzmienia mogło się to spodobać, dla nas wszystkich tam obok zgromadzonych było to zby mało charakterystyczne.

Ojej, pora na The Armed. Nie wiem, czy to miało tak brzmieć, ale było totalnie płasko, bez połowy instrumentów (taki performance na gitarze jak jeden z muzyków, to i ja mogłem tam zrobić). Za to grupa miała mnóstwo energii, więc patrzyło się na to po prostu źle. Ja wiem, że ostatnia płyta nagrana jest w dość, ujmijmy to, charakterystyczny sposób, ale bez przesady. Wyszedłem po kilku kawałkach, bo był to jeden z najgorzej nagłośnionych koncertów w historii OFFa. Przed ewakuacją próbowałem posłuchać go z kilku różnych miejsc i nie – dźwiękowa melasa obecna była w każdym z nich.

Gdzie zaczyna się fanbojstwo, a kończy obiektywna ocena? Nie wiem, ja piszę dla funu i z potrzeby serca. I dlatego też słucham tak często Dry Cleaning. Na koncercie stałem więc w drugim rzędzie i odprawiałem Curtisa całym swoim ciałem. Brzmienie było wspaniałe, gitarzysta wpadł w totalny trans; sekcją miotało jak szatan, a Florence przemawiała do nas gdzieś z odległej galaktyki. I pomimo tego, że nie brzmi to jak definicja zgranego zespołu, to tak właśnie było. Wspaniale było obserwować, jak wszystko w Dry Cleaning się ze sobą zazębiało. Również energia na i pod sceną. Wyjątkowy występ, ścisła topka tego OFFa.

Dry Cleaning

Potańcówkę z tamtych lat sprezentowało nam Molchat Doma. Łatwo nie mieli, bo scena leśna zawsze była kapryśna pod względem nagłośnienia, ale moim zdaniem wypadło całkiem dobrze. Oczywiście wolałbym, by w set’cie mniej było nowej, mniej lubianej przeze mnie płyty, ale to już kwestia gustu. Smutasy mogły tańczyć, więc było dobrze!

Tak sobie chodzimy, oglądamy, mądrzymy na temat zespołów, a potem wchodzi na scenę Iggy Pop i zamiata wszystkich pod dywan. To nadmuzyka, coś, z czym nie może równać się nikt inny. Miałem totalny rollercoaster emocjalny podczas tego występu – od totalnego szału energii w trakcie największych hitów The Stooges, przez odpłyniecie w krainę wyobraźni na nieco psychodelicznych, mniej zwierzęcych utworach solowych, aż do powstrzymywania łez przy deklaracji legendy o tym, że zostało jej już niewiele czasu i że sam Iggy najbardziej chciałby być po prostu wolnym. Poczułem, że widzę go po raz ostatni; jednego z wielkich, największych, ale też zwykłego, czującego i mającego własne lęki i pragnienia człowieka. Mało w moim opisie technikalii i relacji, wiem, ale to nie był zwykły występ i napisanie tego, że Iggy zebrał zespół wspaniałych muzyków z szaloną sekcją, świetnie uzupełniającymi się gitarami i naprawdę dobrze dopełniającymi klasyczne kompozycje dęciakami w ogóle nic nie mówi o tym występie. Koncert, który zapamiętam do końca życia.

Iggy Pop

Dzień 3 (Niedziela)

Ma pierwsze danie zapierająca dech w piersiach asthma . Koncert dynamiczny dzięki sekcji rytmicznej i fajnie wykorzystywanej DJce. Czułem mocne inspiracje RATMem, także pod względem przekazu, choć szał publiki mi się nie udzielił. Czegoś mi zabrakło, ale mam wrażenie, że to dopiero początek drogi tego utalentowanego młodziana i warto będzie go śledzić.

Bedoes stanął w szranki z Jan rapowanie o tytuł najgorszego występu na OFFie. Kto jest aktualnym zwycięzcą w tej kategorii – tu zdania będą pewnie podzielone. Na pewno obaj panowie mogą podzielić się ex aequo nagrodą dla najbardziej niezadowolonych z tego, gdzie i dla kogo musieli zagrać swoje koncerty.

Crows dość nieoczekiwanie wskoczyli do festiwalowej topki. Przepiękne gitarowe granie; energetyczny, punkowy, pełen pasji występ. Może nie idealny pod względem brzmienia i nagłośnienia, ale to tylko dodało mu wiarygodności. Nie mogę wyjść z podziwu, jak świetny przepływ energii miał miejsce pomiędzy sceną a publiką i na odwrót. Chciałbym to przeżyć jeszcze raz!

Crows

Na Natalie Bergman nie dałem rady dopchać się pod scenę i trochę żałuję, bo basy pochodzące z głównej sceny dość mocno zagłuszały z pozycji leżenia na trawce jej mistyczny spektakl. Podobały mi się te fragmenty, które udało mi się usłyszeć, ale nawrócenia niestety nie będzie. Za mało many.

Yard Act, czyli Sleaford Mods i The Clash w jednym stali domu. Ewentualnie spłodzili niesfornego dzieciaka, nadały mu imię James Smith i wypuściły na nasz świat. Nieoczywisty, czerpiący z naprawdę dobrych wzorców koncert, który wygrywa w kategorii przegadanego. Ale tak pozytywnie, bo słów było dużo nie tylko pomiędzy utworami, ale i w trakcie odgrywania materiału – w końcu forma przekazu wokalisty także na płycie nie zakłada śpiewu. Było naprawdę bezpośrednio, nieco niedbale, ale przez to autentycznie. Dali radę!

Yard Act

Na Papa Dance było sympatycznie, uroczo i melodyjnie. Serca mego Stasiak nie skradł, choć miewam słabość do takich, nieco kiczowatych, melodii. Słuchało mi się tego bardzo miło i po powrocie do domu odpalam płytę.

Kamaal Williams zaprezentował najbardziej klasyczny z jazzów na tegorocznej edycji, ale dla mnie to akurat plus. Trochę brakowało mi tu tego gatunku w tym roku. W dodatku klasyczny nie znaczy konserwatywny; dużo było tu chodnikowych dźwięków, także amatorzy trochę świeższego, ulicznego podejścia do dęciaków i rytmu mogli poczuć się zadowoleni. Należałem do nich i ja.

Franek Warzywa & Młody Budda na scenie Martens dali performens, który stał się nieoczekiwanym, ale bardzo przyjemnym highlightem trzeciego dnia festu. Porąbane teksty, opętańczy wokal i totalny minimalizm dźwiękowy. Fajne, brakowało mi tak oryginalnego i trudno opisywalnego gigu na tym OFFie i tu go dostałem. A tańczyli nawet pan i pani ze Straży!

Metronomy było dla mnie idealnym zakończeniem tych trzech dni. Na zewnątrz chłód, a dzięki nim w serduszku przyjemne ciepełko. Pewnie, że to były „tylko” ładne melodie i konkurs na jak najbardziej zaangażowane pląsy, ale czasem niczego więcej nie potrzeba. Na buziuchnie pojawił się uśmiech, w głowie spełnienie i dobry humor trzyma mnie do dzisiaj!

Jednoznacznych wniosków z tego pierwszego, popandemicznego OFFa nie da się wyciągnąć. Czy dalej będziemy mieli do czynienia z rozmachem na tego typu imprezach, czy raczej organizatorzy pójdą w kierunku ograniczania wydatków? Czy utrzyma się wysoka frekwencja, czy raczej wzorem lokalnych, pojedynczych gigów, trzeba będzie mocniej powalczyć o odbiorcę? Czy wkraczamy w erę przesytu rynku dużymi festiwalami, czy jest wręcz odwrotnie?

Póki co, by poznać odpowiedzi na powyższe pytania, trzeba poczekać na kolejne festiwalowe lato. Jestem jednak pewien, że nie zabraknie w nim OFF Festivalu.

Ja oraz kolega z pewnego trójmiejskiego zespołu!