Kanon, czyli za słownikiem idąc „zbiór zasad, ustaw, tekstów o podstawowym znaczeniu”. W odniesieniu do muzyki często wzbudza kontrowersje. Trzeba go znać, czy nie trzeba? Którzy artyści i płyty się do niego zaliczają? Jakie przyjąć w tym przypadku kryteria? Nie wiem. Nie będę się tym zajmować. Mam za to dla Was i dla siebie samego coś w rodzaju zabawy.
List z płytami, które „trzeba przesłuchać” powstała już masa. Tak się składa, że sam rok temu dostałem plakat z serii „Bucket List”. Tematyczny oczywiście, bo zawiera 100 albumów, które musisz posłuchać przed śmiercią. I tak sobie wisiał, bo jest całkiem ładny, aż stwierdziłem, że wykorzystam go tutaj. Co tydzień w środę będę słuchać jednej z płyt, której ikonkę wcześniej zdrapię (z powodu marnych umiejętności manualnych w tym temacie wygląda to na powyższym zdjęciu właśnie tak). Niektóre znam, innych nigdy nie słuchałem, a znajdzie się i kilka takich, które w sumie od zawsze chciałem poznać. Każdą z płyt opiszę kilkoma zdaniami, bo nie ma to być recenzja, a coś w rodzaju pierwszego lub też wtórnego wrażenia. Do tego posłużą mi cztery stałe kategorie.
Mam nadzieję, że Was też zachęci to do zwierzeń na temat opisywanych w tym cyklu tytułów.
A dziś padło na Pink Floyd – The Dark Side of the Moon.
Czy znałem wcześniej?
Oczywiście. Swego czasu miałem epizod progrockowy i słuchałem sporej ilości wykonawców z tego poletka. Daleko nie zabrnąłem, ale znalazłem tam swego czasu trochę rzeczy, które mnie zainteresowały. W pewnym momencie zabrnąłem jednak za daleko i stwierdziłem, że starczy.
W przypadku Pink Floyd pierwsze płyty dostałem od chrzestnego. Wydaje mi się, że były to Atom Heart Mother i The Division Bell.
Ogólne spostrzeżenia
Przyznam, że nie słuchałem tego albumu lata. Pamiętam, że kiedyś The Dark Side of the Moon było u mnie na stałym repeat’cie, ale potem odkryłem rzeczy z Sydem Barrettem. Za ich sprawą zainteresowałem się psychodelicznym rockiem i coraz rzadziej wracałem do tych klasycznych, czy też najbardziej znanych nagrań Pink Floyd.
Tym milsze było moje zaskoczenie, bo płyta przetrwała próbę czasu. Mainstreamowy art rock (to połączenie jest kuriozalne w 2020 r.) nie zestarzał się produkcyjnie i nawet do tych bardziej komercyjnych zagrywek trudno mi się przyczepić. Takie zresztą było założenie. Emocjonalnie nie czuję już z tym więzi, ale nie dziwi mnie to, że akurat ten album wybrano do takiej listy. Co zabawne, kiedyś najbardziej podobały mi się gitarowy Breathe i patetyczny (choć wokalnie nadal robiący wrażenie) The Great Gig in the Sky. Przy dzisiejszym odsłuchu zwróciłem uwagę na syntezatorowo-kosmiczne fragmenty w postaci Any Colour You Like i On the Run. Richard Wright to był gość.
Czy będę wracać?
Obecnie bardzo rzadko słucham takiej muzyki, ale jak gdzieś poleci, to czemu nie? To bardzo fajny album. Poza tym progrockowa gorączka może wrócić. Z każdym rokiem bliżej mi do grupy ryzyka.
Alternatywa
Zastanowiłbym się, czy na taką listę nie wrzucić jednak Wish You Were Here. Mam wrażenie, że na niej Pink Floyd jednak zręczniej połączyło ambicje artystyczne z graniem mainstreamowym, przez co płyta ta jest chyba bardziej reprezentatywna dla ich twórczości i stanowi naprawdę dobry początek do tego, by zainteresować się resztą. Choć The Dark Side of the Moon też spokojnie daje sobie radę w tej roli. Kwestia gustu.