Rewinder, czyli rekomendacje płyt z przeszłości #5

Z kapelusza (a tak naprawdę z własnych, sporządzanych na bieżąco notatek) wyciągnąłem dziś pięć zespołów. Czy wspominałem, że to nakrycie głowy (tzn. kajecik) ma właściwości magiczne i losuje warte uwagi projekty z przeszłości? Tak jest, serio. Przed Wami piąta odsłona cyklu Rewinder, czyli zestawu rekomendacji płyt z przeszłości.

The Pale Fountains – …From Across the Kitchen Table (1985) [sophisti jangle pop]

„Good stuff” mówi jeden z tagów na laście i trudno się z tym nie zgodzić. The Pale Fountains to w pełni niezależny i autorski odprysk z całej fali zespołów powstałych na bazie twórczości The Smiths. Tylko to The Pale Fountains byli w tym wypadku pierwsi. Jeśli jesteście spragnieni lekkich, wpadających w ucho popowych utworów opakowanych w rockowe instrumentarium z okazjonalnymi trzema groszami dorzucanymi przez smyki i dęciaki, to …From Across the Kitchen Table na pewno przypadnie Wam do gustu.

Monks of Doom – The Cosmodemonic Telegraph Company (1989) [art rock]

Bardzo chciałbym uniknąć tego określenia, bo wiem, że wielu osobom kojarzy się ono źle, ale trudno – Monks of Doom to zespół progresywny. Ich filozofia nie jest jednak bliska twórczości Pink Floyd czy też King Crimson. Nie, nie – amerykańska grupa, jeśli w ogóle miałaby zostać wrzucona do jakiegoś wora, to znalazłaby się tam wraz z Tribe After Tribe czy King’s X. Ja dodatkowo słyszę w ich graniu echa The Residents i sceny grunge’owej. Dużo, co nie? W praktyce to po prostu zwichrowana, wcale nie tak pokomplikowana, za to wciągająca od pierwszej do ostatniej minuta muzyka, której nie da(ło) się przypasować do żadnego trendu.

Domovoyd – Oh Sensibility (2013) [psychedelic stoner doom]

Domovoyd to Oranssi Pazuzu w wersji doomowej. Poziom psychodelii podobny, za to ciężar i klimat rozegrane nieco inaczej. Bad tripa łapiemy nie w środku gęstego lasu, a wśród terenów poprzemysłowych. Górują nad nami ciężkie, betonowe budynki; wokół walają się gruz i śmieci, a wszystko to skąpane jest w ciemności lub w najlepszym wypadku – w półcieniu. Gdzieś w tle majaczą nam sylwetki industrialnych maszyn, które równie dobrze mogłyby być potworami z pozbawionego nadziei świata. Nie brzmi wcale tak nierealnie, prawda? Ostrzegam więc – ten narkotyczny stan nie jest dla każdego.

Dharma Bums – Bliss (1990) [alternative rock]

Bardzo lubię niesamowicie pojemny i tak samo niekonkretny termin, jakim jest rock alternatywny. Co ciekawe, pomimo jego ułomności, po zapoznaniu się z zespołami opatrzonymi tą właśnie łatką (szczególnie tymi, które działały w latach 90-tych), dokładnie wiemy, o co chodziło jego twórcy/om. Dharma Bums to właśnie takie alternatywne, rockowe granie z przełomu ostatnich dwóch dekad poprzedniego wieku. Nieprzesadnie gwiazdorskie, ale mieszające ze sobą brud z melodią w taki sposób, że nie musicie ściszać muzy, gdy do pokoju wejdzie mama. Jest w tym grunge’ovy vibe, niezła produkcja, fajne brzmienie i naprawdę dobre kompozycje. Czego chcieć więcej?

Body Meπa – The Work Is Slow (2020) [experimental post-kraut]

Mój tata, gdy tylko czegoś nie rozumie, to mówi, że ta rzecz / osoba / sytuacja jest dziwaczna. Body Meπa w jego mniemaniu byłaby prawdopodobnie hiper dziwaczna, bo ja siedzę w muzyce zdecydowanie mocniej od niego, a też nie za bardzo wiem, jak opisać materiał z The Work Is Slow. Brzmi to wszystko trochę tak, jak gdyby ktoś nie bardzo rozumiał gatunki, które gra. Post-rockowość miesza się tu z krautową repetycją, do czego dochodzą wątki drone’owe i noise’owe oraz duch no wave’u. Grająca definicja muzycznego eksperymentu, ale ten nie jest tu tylko po to, by być, a by bawić słuchacza. I oj, bawi – i to jak. Posłuchajcie i spróbujcie sobie wytłumaczyć, jak z tak nieprzystających dźwięków, można zrobić tak wciągającą płytę.