Mieszane mam odczucia po tegorocznym OFFie. W moim osobistym rankingu edycji (a byłem w Katowicach na tejże imprezie już po raz 11.), rocznik 2023 zajmie pewnie jedno z niższych miejsc.

Skłamałbym jednak pisząc, że jestem tym zaskoczony. Śledzę na co dzień to, co dzieje się na krajowej (i światowej) scenie festiwalowej i czułem, że tegoroczny OFF może być edycją przejściową. Inaczej się nie dało. Organizatorzy też o tym wiedzieli, choć oczywiście nikt z promotorów nie będzie się przyznawać do takich rewelacji. Wysoka inflacja, wojna, do tego ogromne zmiany pod względem dystrybucji muzyki, wejście na rynek odbiorcy nowego, młodego pokolenia, nieprzyzwyczajonego (czy w ogóle zainteresowanego?) do odbioru dźwięków w formie koncertowej oraz czkawka po okresie pocovidowym, gdzie ekscytacja została zastąpiona lekkim znużeniem. To ostatnie łączy się zresztą z dodatkową kwestią, czyli totalnej nadpodaży: zarówno jeśli chodzi o liczbę albumów, zespołów, jak i samych imprez. Konkretnie to festiwali, które zaraz dopadnie prawdopodobnie to, co dopadło już scenę klubową: zaczną plajtować. Przykładem niech zresztą będzie chorzowski Fest Festival (sami organizatorzy zgotowali sobie i odbiorcom ten los) o którego odwołaniu szeroko dyskutowało się już w trakcie OFFa oraz gdański Soundrive (w tym przypadku powodów można się jedynie domyślać), którego zeszłoroczna edycja była ostatnią w jego historii.
I to może być kontrowersyjne podsumowanie problemu, ale o ile stan sceny klubowej, lokalnej, bardzo mnie martwi (bo to jednak preferowana dla mnie forma odbioru muzyki, ale też, nie oszukujmy się, jedna z nielicznych możliwych form zarobku dla zespołów grających szeroko pojętą alternatywę), tak nie będę mieć nic przeciwko lekkiemu przewietrzeniu branży festiwalowej. Więcej nie znaczy lepiej i można to odnieść zarówno do poszczególnych imprez (znów przykład Festu), jak i do całej branży. Na konkurencji zyskuje odbiorca, to prawda, ale ten odbiorca jest teraz odbiorcą nieco rozpieszczonym, do tego wybrednym, a na dodatek jeszcze biednym. Tak na dłuższą metę się nie da i wspomnijcie me słowa — czekają nas kolejne roszady.

A co z OFFem? Nie wieszczę mu upadku, bo to solidna, właściwie jedna z dwóch najbardziej stabilnych marek na polskiej scenie festiwali muzycznych (pierwszą jest oczywiście gdyński Open’er), ale wszystko zależy od kolejnych decyzji jego organizatorów. Totalnie nie mam problemów z tym, by rozszerzali (także nasze) horyzonty i szukali artystów, którzy ściągną pod sceny nowe pokolenie, ale nie zazdroszczę im tego zadania. Łatwo takimi ruchami zniechęcić do siebie starą gwardię, a ta, nie ukrywajmy, jest w przypadku tego festiwalu naprawdę silna. Spadek frekwencji w tym roku to prawdopodobnie w dużej mierze właśnie te „dojazdowe” osoby, które wyjazd do Katowic traktowały jako spontaniczną imprezę i w końcu, z takich lub innych wymienionych przeze mnie powodów, z niej zrezygnowały. Cała reszta, planująca swój pobyt w tym miejscu w każdy pierwszy weekend sierpnia, rok po roku, zakupiła karnety praktycznie w pierwszym rzucie. To ta grupa najbardziej narzekała na mało porywające (bądźmy szczerzy) ogłoszenia i headlinerów, których nazwy nie robiły aż takiego wrażenia, bo ma zaufanie do organizatorów i wie, jak smakowicie zapowiadały się poszczególne, przeszłe edycje. A nawet jeśli w 2023 roku na scenie pojawiły się jakieś gwiazdy (Slowdive), to widzieć mieliśmy je po raz kolejny. I to z jej zdaniem, tej fanowskiej grupy obkupionej festiwalowym merchem, tak mi się wydaje, organizatorzy powinni liczyć się w przyszłości jednak najbardziej. To tacy ludzie, fani, pozwalają przetrwać kryzys.
Jednocześnie recesja to szansa na nowe otwarcie. Może właśnie tego potrzebuje OFF? Trudne zadanie przed Rojkiem i spółką. Zadowolić starych wyjadaczy i wrócić do początków festiwalu (bardzo możliwe), czy zmienić formę i postawić na nowych odbiorców (ryzykowne, ale długofalowo bardzo opłacalne)? Sam nie wiem, co bym zrobił na ich miejscu, choć należę do tej pierwszej grupy.

Tak więc tak, kolejny karnet znów kupię w pierwszym rzucie, rezerwować hostel będę już w grudniu, a potem od początku wakacji odliczać dni do pobytu w ukochanych Katowicach. Jedna gorsza, być może przejściowa, nastawiona na minimalizację wydatków edycja mnie od tego nie odwiedzie. Będę jednak obserwować, w którą stronę zmierza OFF Festival w kolejnych latach. Mam ogromną nadzieję, że to nadal będzie miejsce dla mnie: osoby, która poszukuje, nie szufladkuje, a szuka przede wszystkim jakości i zaskoczeń w muzyce. Te miały miejsce i w tym roku, choć w troszkę mniejszej niż zazwyczaj ilości.
I pomimo tego wszystkiego, mogę śmiało przyznać, że bawiłem się w Katowicach naprawdę dobrze. Choć mógłbym bawić się jeszcze lepiej. Tego, jako stały bywalec tego miejsca, jestem akurat pewien.

Dzień 1 (piątek 04.08)
Line-up dnia otwierającego średnio podobał mi się na papierze i z góry założyłem, że będzie to najlżejszy dzień festiwalu. I tak faktycznie było, intuicja nie zawiodła. Piątek rzucał cień na ocenę całego festiwalu, za to potem było już tylko lepiej. Pomimo tego nawet i tego dnia odbyło się kilka koncertów, które warto wyróżnić.
Na start trafiłem na Biały Falochron, który zagrał coś pomiędzy Wczasami a Saltem Śmierci, dorzucając do tego kilka elementów zimnej fali. W teorii mogło to być nieco przekombinowane połączenie, ale w praktyce pomysł wyjściowy okazał się być naprawdę ciekawy. Do tego koncert i poszczególne kompozycje były najzwyczajniej w świecie dobre, a miejscami nawet bardzo dobre. Ominęła mnie twórczość tej grupy (dwa pierwsze rzędy śpiewały wszystkie piosenki, więc stojąc za barierkami, byłem w mniejszości), ale od razu po festiwalu obowiązkowo nadrabiam (i nadrobiłem) tę zaległość.

Koń nie jest zespołem festiwalowym. Moja pierwsza przygoda z nimi to duszny klub, gdzie łatwiej było im skupić na sobie uwagę, a do tego mieli konkretny, mięsisty set. Potem widziałem ich jeszcze w warunkach festiwalowych, gdzie nie zaprezentowali się już tak pewnie. Na OFFie wypadli jakoś pomiędzy: spięli się i momentami brzmieli naprawdę porywająco, ale takiego (wysokiego) poziomu nie udało się utrzymać przez cały występ. Z poziomu trawy, siedząc przed namiotem, było to doświadczenie relaksujące, bez zarzutów, ale ja wiem, że w odpowiednich warunkach stać ich na to, by dźwiękowym transem zahipnotyzować publikę.
Big Joanie z płyt jest… takie sobie. Na żywo było nieco lepiej, bo dużo (z)robiło brzmienie: sludge’owy ciężar łączył się z gospel, co jest nietypowym i ciekawym połączeniem. Diagnoza jednak podobna — zespołowi brakuje po prostu dobrych, zapadających w pamięć piosenek. Image, przekaz i interakcja z publiką (swoją drogą dla mnie totalnie nie do przejścia i mocno oderwana od miejsca, w którym artystki prezentowały swoją twórczość) to nieco za mało, gdy jedyną wybijającą się piosenką jest cover. Nie porwało, chociaż patrząc na reakcję publiki — mogę być w tej ocenie odosobniony.
OFF!, czyli jak zagrać kilkadziesiąt piosenek w maksymalnym tempie, utrzymując wysoki, stały poziom energii. Punkowa maszyna nie do zatrzymania i pierwszy z piątkowych koncertów, który automatycznie wybił mnie z trzewików. OK zgodzę się, że wszystko, co zagrali, było do siebie podobne, ale skoro było to dobre, to… nie widzę problemu! Pogował nawet Jaś Kapela, więc jeśli pozostałeś obojętny, to już wiemy, po której stoisz stronie.

Pan maruda stawił się pod barierki, by posłuchać sensacji sezonu. Jeśli kiedykolwiek zastanawialiście się, jak zabrzmiałyby połączone siły God is An Astronaut, Squid i black midi, to… trzeba było wybrać się na Butch Kassidy. Moja ocena to jednak powtórka z rozrywki: znów świetne brzmienie, ale… Tym razem mieliśmy do czynienia z wykręconymi na maksa potencjometrami i wyjątkową chemią między muzykami na scenie, nie zaprzeczę, tylko że w połowie występu znów zabrakło i piosenek i — szerzej — koncepcji na sam występ. Utwory nie dążyły do niczego, nie było w nich przykuwającej i wybijającej się narracji i najbliżej było im do bardzo lubianego przeze mnie w przeszłości, ale obecnie zapomnianego świata pierwszego z wymienionych wyżej zespołów. Daję jednak kredyt zaufania tym młodziakom, bo są jeszcze przed pierwszą płytą. Chętnie po nią sięgnę, ale hype, póki co, wygaszam.

Jedynym występem, który nosił znamiona odkrywczości, przekraczał granice i stanowił pokaz kreatywności tego dnia był koncert Special Interest. Synthpunk w wersji tanecznej, bardzo niegrzecznej i niebiorącej jeńców. Doskonale rozumiem tych, którym mogło się to nie podobać, ale ja stanę po drugiej stronie. Zaangażowane teksty, ogromna charyzma frontmanki i forma muzycznego manifestu sprawiła, że od pierwszej do ostatniej sekundy pozostałem pod ogromnym wrażeniem tego performensu. Muzycznie też było znakomicie: proste riffy na tle równie nieskomplikowanych syntezatorowych podkładów to esencja stylu. Jakość ponad ilość, osobowość ponad otoczkę.

Ciepłe zakończenie piątku zgotowało Kokoroko. Afrobeat w nowoczesnej i dość bezpiecznej formie, ale nie odczytujcie tego jako zarzut. Słuchało się tego naprawdę sympatycznie i choć nie porwały mnie te dźwięki do tańca, to serduszko radowało się aż nadto. Pięknie zagrane i zaśpiewane; czuć było zgranie i kunszt wykonawczy. Takich zespołów na OFFie nieco mi brakuje.
Dzień 2 (sobota 05.08)
Na harmonogram tego dnia narzekać nie mogli nawet najbardziej zatwardziali fani. Działo się i to tyle, że praktycznie nie było przerw pomiędzy poszczególnymi występami. A do tego zdecydowana większość z nich, o ile nie wszystkie (ok, jeden wyjątek w postaci Jockstrap potwierdził regułę), były naprawdę wysokiej jakości.
Soyuz przypominał mi Tame Impala zmieszane z Whitest Boy Alive. Czyli sekcja na przodzie, a do tego spora dawka rozmarzonego grania. Elementem wyróżniającym była melancholia, bo to nią przesiąknięte były generowane przez grupę dźwięki. Nie mylcie jej jednak ze smutkiem, bo koniec końców był to bardzo sympatyczny koncert muzyków o sporych umiejętnościach wykonawczych i wysokim skillu w kwestii zbudowania przyciągającego, wyraźnego klimatu.

Czemu tak wcześnie? Dobrze, że Izzy & the Black Trees miało szansę zaprezentować się na głównej scenie, ale z takimi piosenkami zespół spokojnie mógłby zamykać wieczór. Cóż, takie decyzje to strata organizatorów, za to publika zgromadzona pod sceną dostała moc energii na resztę dnia. Najlepszy polski rockowy zespół nie brał jeńców i swoim charakterystycznym, pięknie ukręconym brzmieniem (ten przester na gitarze, mięsisty bas i atomowa perkusja) potwierdził, że jest w świetnej formie. Panie Iggy Pop, jeśli nie boisz się konkurencji, to bierz ich na trasę. To ta sama zwierzęca energia i moc gitarowego, napędzanego charyzmatycznym wokalem grania.

Wiedziałem! Moja intuicja podpowiadała, że to będzie najlepszy koncert tej edycji i wszystko wskazuje na to, że tak właśnie będzie. Debiutanci z Gurriers swoją grą spowodowali, że inne tuzy brexitcore’owego grania będą musiały gorączkowo zacząć poszukiwać nowych inspiracji. Idles pochylą się nad nowymi problemami społecznymi, Shame wykupią nowy karnet na siłkę, a Fontaines D.C. zaszyją się gdzieś i zanurzą w melancholii. Gurriers mają szansę zostać tym czwartym w tzw. Wielkiej Czwórce i zakończyć gatunek z wielką pompą. Grupa do wszystkich wyżej wymienionych cech swoich kolegów od stylu dodała element zaczepnej, ociekającej pewnością siebie taneczności. To był Z N A K O M I T Y występ. Dla takich przyjeżdżam na OFFa.

Ultraprzyjemne wspomnienie z lat 80., czyli młodzież z Nation of Language przeżywa coś, czego nigdy nie miała okazji doświadczyć osobiście. Nie widzę w tym problemu, bo też czuję taką muzykę (ej, a aż tak stary, by ja pamiętać, nie jestem!) i poczułem ją także przy okazji tego koncertu. Cieplutkie, ultramelodyjne brzmienie syntezatorowe nawiązujące do legend było bardzo przyjemnym i bardzo nostalgicznym (nawet jeśli też nieco sztucznym) doświadczeniem. Szczególnie że odegranym w pełni zaangażowania i wiary w wydobywane dźwięki.
Stanowili jedną z większych ciekawostek na papierze, a w praktyce…. także nią pozostali. Balming Tiger może i stanowią alternatywę dla k-popu, ale to tyle — niewiele więcej. Przyjemne, fajnie odegrane, ale łatwo będzie o nich zapomnieć. Ich koncert nie był jednak czasem straconym — jako wspomniana ciekawostka spełnił swoją rolę.

Chwila densów pod namiotem na Son Rompe Pera doładowała akumulatorki. Dopchać bliżej się nie dało, publika zasłuchana w dźwięki łączące punka z folkową muzyką z Ameryki Płd. na to nie pozwoliła, ale i tak było miło. Podejrzewam, że dla niektórych mogła to być potańcówka tej edycji.
Haru Nemuri pożeniła ze sobą tyle gatunków, że z podziwu czapka zsunęła mi się nieco z głowy. Bardzo przyjemny mariaż, szczególnie że dobrze zagrany i przyciągający uwagę. O dziwo nie sztuka dla sztuki, a po prostu porywające, kreatywne granie — do tego tego lepsze i bardziej koherentne niż na płytach. I dowód na to, że eksperymenty nie muszą być trudne w odbiorze. Było tańczone!
Kontemplacja nastąpiła za to na występie Spiritualized. W sumie nie sądziłem, że aż tak mi się ten koncert spodoba. W tym konkretnym momencie te bardzo proste, melodyjne piosenki ukrywające się pod grubą warstwą psychodelii i kosmicznych brzmień ukoiły mą duszę. Przysiadłem na trawce, poddałem się w pełni dźwiękom dobiegającym ze sceny i poddałem się chwili. Ostatni raz czułem się w ten sposób wtedy, gdy patrzyłem na rozgwieżdżone, bezchmurne niebo. Czyli jednak kosmos!

Tu wyboru za dużego nie miałem, więc podążyłem na Jockstrap. Z dwojga złego, bo niestety tak podszedłem do tematu, wydawało mi się, że może złapać. Nie złapało w ogóle. Mieliście kiedyś taką sytuację, że jesteście w tłumie krzyczących, piszczących i klaszczących ludzi i nie wiecie, o co chodzi? Na scenie coś plumka, pani śpiewa i bardzo niemrawo się rusza, ponad połowa wokalu leci z playbacku (byłem w pierwszym rzędzie i nie przesadzam), gitarka nastrojona pod ogniskowy jam, a ja stoję i czuję się obco. Bo nie klaszczę, nie piszczę i w ogóle nie kumam, co tu robię. Wyszedłem, nie dla mnie to, nie dla mnie. Pozostali byli zachwyceni.
Na koniec dnia kolejna petarda. Występ Mandy, Indiana zdominował industrialno-basowy beat, nad którym unosił się wspaniały wokal liderki grupy — Valentine. Raz krzykliwy, innym razem piskliwy, a do tego w wielu momentach bardzo ciepły i melodyjny. Niosący w sobie mnóstwo emocji, co na tle fabrycznych, spreparowanych dźwięków stanowiło nie lada zagwozdkę dla aparatu poznawczego odbiorcy. Przyznaję, przez chwilę czułem się skonfundowany, ale zaraz potem dałem się w całości porwać tym nieoczywistym, a przy tym porywającym dźwiękom. Oryginalne, jedyne w swoim rodzaju granie. Jedyna wada — zbyt krótko! Chciałoby się więcej. Wspaniały gig.

Nie wiem jedynie, co napisać o Slowdive. Nie mam nic do tego składu, lubię jego płyty. Jednak przyznając się do tego, że ich muzyka w wersji koncertowej niewiele mi „zrobiła”, wystawiam się na krytykę, bo zdaję sobie sprawę z tego, ilu i jak oddanych mają fanów. Trudno. To był ładny występ. Nic więcej.
Dzień 3 (niedziela 06.08)
Spokojniej niż w sobotę, z kilkoma niżej ocenianymi przeze mnie występami, ale też koncertami, które zapamiętam na długo. Taki był ostatni dzień tegorocznego OFFa.
Nene Heroine w deszczowej aurze to było piękne otwarcie niedzieli. Niedawna zmiana składu pociągnęła za sobą zmianę brzmienia i dodała grupie… mnóstwo pewności siebie. Pamiętam ich koncert kilka lat temu w nieistniejącym już klubie Ziemia. Czuć było potencjał, który teraz procentuje i jest wykorzystywany. Nie powiem, że w pełni, bo czuję, że stać ich na jeszcze wiele więcej. W każdym razie na OFFie zagrali soczyście, bardzo rockowo, brzmiąc fragmentami jak lepsza, jazzowa wersja King Lizzard & The Gizzard Wizard. Poziom światowy proszę Państwa.

Trupa Trupa zagrała na OFFie po raz czwarty. Tym razem przełomową, świetną płytę Headache. To swego rodzaju podsumowanie artystycznej drogi tego zespołu. Grupy, która od początku ma na siebie pomysł i nie kłania się stylistycznym modom. Dla mnie była to dość emocjonalna podróż i to pomimo dość cichego, choć selektywnego brzmienia sceny głównej (ale to był akurat problem od pierwszego dnia imprezy). Wyszło emocjonalnie, bez optymizmu i nadziei na lepsze jutro. Tak jak lubię.

Występ bez historii, choć przyjemne granie. Calibro 35 zaprezentowało psychodeliczne, z lekka przybarwione heavy odmianą tego gatunku granie, które wpadało jednym, a wypadało drugim uchem. Fajny perkusista, ciekawie kombinujący klawiszowiec i to by było tyle.
Ekkstacy lubuje się w nostalgii, więc mamy jakiś punkt styczny. Zaskoczyłem się pozytywnie tym, że nawet jeśli odgrywał stare post-punkowe nutki, które wszyscy już dobrze znamy, to robił to z pełnym zaangażowaniem. Bardzo fajna i przyjemna podróż do przeszłości takiego grania. Bez innowacyjności, ale w tym przypadku jestem w stanie mu to wybaczyć. Cóż — ja też lubię Joy Division i pop punk.

Czarny koń (a raczej konie) tej i wszystkich kolejnych (oraz poprzedniej!) edycji, Franek Warzywa & Młody Budda nie boją się zapełniać slotów. Zysk dla nas, strata dla (odwołanego) Obongjayara! Nieironicznie topka tegorocznego OFFa: muzycznie ogromny postęp w porównaniu z zeszłorocznym występem (perkusja robiła robotę, a gitara brzmiała jak milion złociszy) z zachowaniem tego samego poziomu energii i szaleństwa. Były więc pory, żywy ziemniak, ściana śmierci i rozrywające serce piosenki o kosmicznym piesku oraz rozmarzonym pomidorze. Jeśli Was to (tylko) bawi, to nie macie uczuć! Wspaniale zagrane, ironia mieszała się z poważką przy totalnym zaangażowaniu muzyki i publiki. Występ pierwszoligowy.

Tamino mnie rozczarował. Kruche, emocjonalne kompozycje, ale sama muzyka dość mocno generyczna, choć zagrana ze sporym kunsztem. Uczuć na scenie multum, zrozumiałem kontekst występu, bardzo przykry i smutny. Niestety nie zmienił on mojego odbioru. Może przy lepszej aurze, leżąc gdzieś na kocyku w okolicach sceny leśnej, spodobałoby mi się bardziej i miałbym czas oraz przestrzeń na kontemplację. Tak się nie stało.
Jestem fanem. Od pierwszego seansu, przez odsłuchy wiadomego singla, potem katowanie debiutu, aż po zgłębianie i zachwycanie się niemalże wszystkim, co w ramach wytwórni Italians Do It Better wydał i wydaje Johnny Jewel. Zakochałem się w tej romantyczno-synthwave’owej muzyce i to uczucie nie chce przeminąć. Z tego względu (?) oceniam występ Desire jako wspaniały. Było neonowo, kiczowato i cholernie przebojowo. Wytańczyłem się za wszystkie czasy, uroniłem kilka niewidzialnych łez i układałem w głowie plany kupna nowego skórzanego akcesorium (w pakiecie z eyelinerem oczywiście). A na koniec zdarłem gardło przy Under Your Spell. Jeju, jakie to było dobre!

Z tanecznego transu wybili mnie Panda Bear & Sonic Boom. I nie mam do nich o to pretensji! Pięknie zagrana, pokombinowana elektronika z równie interesującym, bawiącym się różnymi technikami głosem. Do tego klimat dziecięcej przygody, takiej w stylu pierwszego przejazdu na kolorowej karuzeli. Pomimo błotka i nieprzyjemnej aury zrobiło mi się cieplutko. Otulina z dźwięków zadziałała kojąco, a ja po prostu… słuchałem. I nie chciałem przestać.
Król jest tylko jeden! Prawda to? Ano prawda. King Krule zamknął główną scenę tegorocznej edycji setem kompletnym. Pokazującym jego różnorodność i ogromne umiejętności wykonawcze. Co piosenka to przebój, do tego zaśpiewane w taki sposób, że swoim wokalnym skillem Archy mógłby obdarować połowę lineupu. To jednak nie tylko barwa „zrobiła” ten koncert: to też muzyczna chemia pomiędzy muzykami towarzyszącymi liderowi. Cichym bohaterem był saksofonista / drugi wokalista, a w wolnym czasie tancerz, który co rusz kradł show. Mam jednak wrażenie, pomimo całej tej wspaniałej otoczki i bogatych aranżacji, że charyzma Marshalla pozwoliłaby mu zagrać równie udany gig samemu, z akustyczną gitarą za pazuchą i jego (wyjątkowym) głosem. Podobało mi się bardzo i było to genialne zwieńczenie tego bogatego w różne emocje dnia. Pomysł na kolejne to (ponowny) odsłuch dyskografii King Krule, co zresztą uczyniłem już w drodze powrotnej do doku. Ta sprawdziła się idealnie jako ścieżka dźwiękowa na pofestiwalowe smutki.

Po przeczytaniu całości, o ile dotarliście do tego miejsca, mogliście / mogłyście się zdziwić. W końcu pochwał sporo, wiele z opisanych koncertów oceniłem bardzo pozytywnie, a nadal przebąkuję o ogólnej jakości minionej edycji. Nic tu się ze sobą nie gryzie.
OFF po prostu przyzwyczaił mnie do wysokiej jakości i to przez wszystkie trzy dni jego trwania. Tym razem słabym punktem był piątek i kolejne, lepsze czy też nawet bardzo dobre dni nie zmieniają ogólnej oceny. Tak, czepiam się, ale od imprezy, która chce kształtować trendy (ewentualnie zaznajamiać polskiego odbiorcę z pewnymi stylistykami i nadrabiać narosłe przez lata zaległości), oczekuję wiele. Do tego, że spełnia założone obietnice, przyzwyczajała mnie przez lata.
Podsumuję to jednak przekornie i wrócę do tego, o czym pisałem na początku: tym razem może się nie udało, ale nadal jestem pełen podziwu dla wyczucia chwili. Tego, że mamy do czynienia z kryzysem, że trzeba działać w adekwatny do takiego czasu sposób, zacisnąć pasa, nieco poeksperymentować (więcej hip-hopy w składzie imprezy), stawiając przy okazji na znanych pewniaków (Slowdive, ale też Franek Warzywa & Młody Budda). I dlatego też rozumiem, że było tak, a nie inaczej. Być może dzięki temu OFF przetrwa ten gorszy okres i wróci jeszcze mocniejszy.
Zobaczymy. Tego życzę sobie, Wam i organizatorom.


