Relacja z 21. Fląder Festiwal

Przed napisaniem tego tekstu próbowałem sobie przypomnieć, kiedy po raz pierwszy zawitałem na Fląder Festiwal. Nie było to łatwe i to pomimo tego, że listę wszystkich wykonawców poprzednich odsłon możemy znaleźć na oficjalnej stronie imprezy. Stanęło na tym, że liczba edycji, w których udało się uczestniczyć, była przynajmniej dwucyfrowa. Szmat czasu.

Przez te wszystkie lata udało mi się zobaczyć w sumie pewnie coś ponad setkę zespołów. I to projektów unikatowych, bez powtórek w tym miejscu, bo taka też idea przyświeca organizatorom. Dany skład ma jedną, jedyną szansę na zaprezentowanie swojej twórczości publice zbierającej się w czerwcu (choć były też edycje lipcowa i sierpniowa) w gdańskim Brzeźnie. Nie chodzi tu o stworzenie presji, ale, tak mniemam, o danie szansy jak największej liczbie wykonawców. Zasada ta wydaje się wyzwaniem i też nim jest, ale w końcu promocja kultury nie polega na tym, by iść na łatwiznę. Tego od Flądra uczyć mogłyby się także te większe festiwale.

Okolice Parku Haffnera

I chociaż obecnie Fląder nieco uprościł swoją formułę, zmniejszył swój zasięg (impreza odbywała się w tym roku w całości w Parku Haffnera, na dwóch scenach), to klimat swobody i wolności, rozmaitości stylistyk muzycznych prezentowanych przez zespoły wraz z różnorodnością znajdujących się pod sceną odbiorców oraz świetna organizacja to elementy, które powodują, że nie da się pomylić tego wydarzenia z żadnym innym. Chwała za to jego pomysłodawcy, szczególnie że przy zmieniającej się koniunkturze i nie oszukujmy się, coraz większych cięciach budżetowych dotykających głównie sferę kultury, odpowiadający za kształt Flądry nadal szukają pomysłu nie tylko na to, jak nie zniknąć z mapy muzycznych festiwali, ale jak rozwijać formułę tak, by uczestnicy byli z niej zadowoleni. Piotr „Łata” Łatyszew — dziękujemy!

Tak jak już wspomniałem, tegoroczne koncerty odbywały się na dwóch, oddalonych od siebie o 2 minuty marszu scenach. To oznaczało, że artyści grali „na zakładkę”. Dzięki temu dało się zobaczyć wszystko, choć z drugiej strony, jeśli akurat dźwięki ze sceny nie do końca nam pasowały, nie było możliwości wyboru innego repertuaru. Nic straconego — uczestnicy są doskonale przyzwyczajeni do tego, że Fląder Festiwal to także okazja do spotkania się ze znajomymi i swobodnych rozmów w kółeczku. Najlepiej gdzieś na pobliskiej plaży. Ba, nawet jeśli dźwięki ze sceny intrygowały, ale brakło sił na stanie w tłumie, to i z tego poziomu dało się wychwycić co ciekawsze, muzyczne fragmenty. Dla mnie to duża zaleta tej imprezy i cieszę się, że nawet po przenosinach do Parku Haffnera można swobodnie korzystać z tego, czego nam, mieszkańcom Trójmiasta zazdroszczą wszyscy inni — piasku w butach i morskiej bryzy we włosach.

Plażowanie z Vermona Kids

Przechodząc do samych występów, to te podzieliłem na kilka kategorii. Po pierwsze udało mi się zobaczyć kilka zespołów, które widziałem już wcześniej. Były też takie, podczas których wystąpiły nazwy mi znane, ale jednocześnie takie, których nie udało mi się wcześniej spotkać „na żywo”. Ostatnią grupą były te, o których istnieniu nie wiedziałem. Bez względu jednak na ten podział, patrząc ogólnie, line-up był skrojony pode mnie. Dominowały dźwięki gitarowe, raczej hałaśliwe, mniej melodyjne, za to pełne energii. Pod tym względem miałem w czym wybierać i czym się cieszyć, ale jednocześnie rozumiem tych, którzy oczekiwali nieco większej różnorodności. Mało było projektów elektronicznych, hip-hop był nieobecny i właściwie nie było sytuacji, w której na scenie zameldował się tylko jeden muzyk. Line-up jest jednak w pewnym stopniu odzwierciedleniem pewnych trendów i faktem jest, że nie są to czasy dla muzyki spokojnej bądź wesołej. Co nie znaczy, że słuchając tej smutnej, od razu trzeba się smucić.

Black Mynah

Smutków nie było na pewno na otwierającym piątkowe popołudnie i Scenę Kolumnada występie trójmiejskiego Black Mynah. O ile dobrze liczę, był to już czwarty koncert (nowego wcielenia) składu, którego byłem świadkiem, więc łatwo mi ocenić, czy na przestrzeni tych kilku ostatnich miesięcy muzycy doszlifowali zgranie i kompozycje. A i owszem. Hipnotyczne granie z wysuniętą naprzód sekcją i melodyjnym, wokalnym frazowaniem, okraszone klawiszowym tłem i tnącymi powietrze gitarowymi przesterami należy do moich ulubionych. Podobało mi się bardzo i czekam na płytę. Ta, podobno, już niedługo.

SexyCutts

Nowością dla mnie była muzyka tria o nazwie SexyCutts. Początek to małe problemy techniczne, bowiem nie było słychać gitary i zastanawiałem się, czy te, przypominające nieco brzmienie Deep Purple odjechane klawisze i mocny perkusyjny rytm to aby wszystko… Totalnie nie. Już w drugim numerze zabrzmiała gitara i odlecieliśmy w kosmos. Granie w stylu heavy psych z naciskiem na improwizacyjny charakter tego typu muzyki. Można było odpłynąć.

S O M A

Po raz drugi na scenie udało mi się złapać lokalną grupę S O M A. W sumie jedyny przedstawiciel metalu w tym zestawieniu i to w dodatku dość nieoczywistego w swej formie. Był więc nacisk na groove i sporo solówek, ale był też przetworzony (choć nie wiem, czy nie za bardzo), ciekawie brzmiący wokal i… saksofon. Bardzo nieoczywista mieszanka. Ciężko i melodyjnie, do tego z dużą energią. Ładnie rozwija nam się ten skład.

Głupi Komputer

Niestety w ogóle nie trafił do mnie występ grupy o nazwie Głupi Komputer. W składzie muzycy, których znam m.in. z projektów Koń czy Polmuz. Na scenie klawisze, perkusja oraz saksofon basowy i altowy. W teorii bardzo ciekawe i nietypowe połączenie. W praktyce… też. Niestety totalnie rozstrajały mnie i wybijały z tzw. wczutki klawisze. Ich brzmienie przypominało mi soundtracki z 16-bitowych produkcji i samo to nie jest złe, ale w porównaniu z mocnym, basowym brzmieniem saksofonu powodowały, że mój mózg wariował. Nie zmieniło się tak przez pierwszych kilka kawałków, więc odpuściłem. Znajomi donosili, że grupa rozkręciła się w drugiej połowie, ale mnie już nie było dane tego usłyszeć.

Snakes Snakes Snakes

Szybko, bo już o 21.15 w piątek, pierwszego dnia imprezy, najlepszy koncert tej edycji zagrał łódzki skład Snakes Snakes Snakes. Dane mi go było zobaczyć kilka miesięcy temu w gdyńskiej Desdemonie. Tam też zrobił na mnie ogromne wrażenie, ale to, co zadziało się na Fląder Festiwalu, było chyba jeszcze lepsze. Garażowe, flirtujące z post-punkiem i shoegaze brzmienie z niezwykle charyzmatycznym głosem wokalistki to coś, co rozruszało, ba, doprowadziło do szaleństwa całą publikę. Piosenki zaśpiewane po polsku mieszały się z tymi po angielsku i pełne były gitarowych sprzężeń, basowego groove’u i naprawdę porywającej, rytmicznej, ale też wybrzmiewającej ciężko i pewnie gry perkusji. Zespół ma i piosenki i patent na to, jak je grać. Jest jeszcze przed pierwszą płytą i cieszę się, że już teraz nabyłem koszulkę z ich logiem. Później może być różnie — a nuż staną się tak sławni, że z powodu popularności trudno będzie się w nie zaopatrzyć? W sumie to tego im życzę, choć przed nimi niełatwe zadanie — przeniesienie koncertowej energii do studia tak prostą sprawą nie jest. Mam nadzieję, że Snakes Snakes Snakes się to uda.

Ogromną emocjonalność na scenie zaprezentowała z kolei Vermona Kids. Zespół jest świeżo po nagraniu (bardzo udanego) albumu Keepsake i sporą część setu stanowiły piosenki z tego krążka. Przesterowe indie granie na tle w pełni zaangażowanego wokalu musiało rozmiękczyć nawet najtwardsze z serc, a jednocześnie zespół parł do przodu i stanowił wręcz antytezę spokojnego, „pościelowego” grania. Przebojowo, z sensem i pełną paletą uczuć. To był bardzo dobry koncert.

Marie Laveau

Ten skład wcześniej przegapiłem (człowiek raz się spóźni i akurat impreza zacznie się o czasie), więc tym bardziej cieszyło mnie to, że mogłem wreszcie nadrobić na żywo Marie Laveau. Skład parający się klasycznym gotyckim rockiem, z całym anturażem scenicznym, przeniósł słuchaczy w czasy, gdy ta muzyka świętowała swoje największe sukcesy. Brzmienie organiczne, bardzo gatunkowe, ale też zagrane z pełnym zaangażowaniem. Sporo w tej muzyce nie tylko gotyku wyspiarsko-europejskiego, ale też psychodeliczno death rockowych odjazdów w stylu Christian Death. Mroczne i przyjemne granie.

Rat Kru

Na zakończenie pierwszego dnia na scenie Kolumnada zameldowało się Rat Kru. Duet rozgrzał publikę do czerwoności, głównie dzięki dwóm rzeczom. Raz, to świetnie dobrane podkłady: odpowiednio zniekształcone, czy raczej zremiksowane hiciory. Utwory w stylu Black & White czy legendarna Aleja Gwiazd to przecież samograje. Do tego świetny kontakt z publiką w postaci bardzo przemyślanego i naprawdę umiejętnego hype’owania — to nie zdarza się codziennie. Byłem, wytańczyłem się mocno, choć partie śpiewano-rapowane, moim zdaniem, totalnie niepotrzebne. Zdecydowanie lepiej wypadłoby to jako soundsystem, ale to tylko moja skromna opinia. Tak czy siak, Rat Kru to gwarant dobrej, koncertowej zabawy. Zobaczcie koniecznie, gdy będą grać gdzieś w pobliżu.

Loveworms

Dzień drugi zacząłem od lekkiego spóźnienia na koncert, na którym zależało mi tego dnia wyjątkowo. Chodzi o sceniczny debiut grupy Loveworms — nowej nazwy na trójmiejskiej scenie, choć tworzonej przez dobrze znane nam postaci. Muzyków tworzących ten skład kojarzyć możecie bowiem z grup Czechoslovakia czy Gars. Ich echa znalazły się także i tutaj, jednak samo brzmienie Loveworms to nieco inna para… gitar. I wokalu! Na przedzie formacji stoi bowiem Kasia Kowalska (zbieżność nazwisk totalnie przypadkowa), która swoim drapieżnym, a przy tym melodyjnym głosem stanowi fajną przeciwwagę dla dynamicznych, post-punkowych dźwięków generowanych przez kolegów z zespołu. Sama grupa nie ukrywa swoich inspiracji obecną sceną brytyjską i szerzej – post-punkową – co łatwo było wychwycić, znajdując się tego dnia pod sceną. Mam nadzieję, że na tym jednym koncercie się nie skończy i będzie z tego płyta!

Maczety

Maczety to bliżej mi nieznany zespół z Gdyni. Pierwszy rzut oka na scenę — goście w garniakach, dwie gitary, bas, perkusja… OK, nie mam pojęcia, co to za granie. I przyznam, że zostałem zaskoczony, bo zespół zagrał coś pomiędzy klasycznym punkiem a alt-rockiem (z domieszką stonera — brzmienie gitar było naprawdę sążniste), ale elementem wyróżniającym były przede wszystkim teksty. Dość zabawnie komentujące rzeczywistość liryki w pewnym momencie przyćmiły muzykę, która, choć całkiem interesująca, była jednak dość monotonna. Wierzę jednak, że kompozycje uda się jeszcze nieco doszlifować, może nieco podrasować tempo sekcji i będzie z tego fajny, oldschoolowo brzmiący projekt.

Steve Martins

Oldschoolowo zabrzmiał na pewno Steve Martins. Ich płyta 19:11 została wydana na łamach Anteny Krzyku, a sama grupa bardzo mocno czerpie z klasyków noise rocka. Próbuje przy tym dodać sporo melodii i zamiast kombinować z brzmieniem, to stawia raczej na prostsze, krótsze strzały. Brzmiało to nieźle, ale ja dodałbym do ich muzyki zdecydowanie więcej gruzu. Nie widzę sensu zatrzymywania się w pół drogi, choć fani Dischord Records lub Amphetamine Reptile Records na pewno odnaleźli sporo znajomych dźwięków w tym występie.

Heima

Krótką podróż do przeszłości zafundowała również Heima. Co prawda sam sposób aranżacji, a także stylistyka (coś na styku art popu z indie) wybrzmiały nowocześnie, tak sama gitara zdradzała naleciałości… zimnofalowe. Tak to przynajmniej brzmiało na Scenie Belweder sobotniego wieczoru. Oprócz tego na pierwszy plan wybijały się ładne wokalizy i niegłupie, zaśpiewane po polsku teksty w wykonaniu Olgi Stolarek. Zregenerowałem się przez chwilę przy tych delikatnych dźwiękach, ale to by było na tyle — nie jest to jednak stylistyka, która przykułaby moją uwagę na dłużej, ale cieszę się, że dla fanów łagodniejszych brzmień też się coś na tej Flądrze trafiło.

Dymem zaatakowało nas ze sceny Worms of Senses. Skład ten wydał ostatnio całkiem interesującą płytę o tytule Give Up! Na koncercie jednak nie wywiesił (białej) flagi — zagrał soczyście, transowo, głośno, a samo brzmienie nasuwało na myśl klasycznego, alternatywnego rocka. Muzycy mieszali ze sobą dużo gatunków i stąd taki odbiór: nie skupiali się aż tak na krautowych repetycjach, nie uwypuklali melodii ani groove’u. Wszystkiego było po trochu. Efektem interesujący występ i zaciekawienie, jak (a raczej, w którą stronę) skład ten rozwinie się w przyszłości. 

Worms of Senses

Na kolejny koncert czekałem z wypiekami na twarzy. Na plaży. Stąd też od pierwszych dźwięków dochodzących ze Sceny Belweder rzuciłem się w pościg za Kryształem. Było warto! Debiutancka płyta o tytule Kryształ z 2022 roku trafiła do topki moich ulubionych wydawnictw tamtego okresu, ale dopiero teraz miałem okazję sprawdzić, jak zespół prezentuje się w warunkach scenicznych. I prezentuje się bardzo dobrze. Połączenie zimnej fali z shoegazem, do tego indie rockowa prostota pod względem samych aranżacji to połączenie ciekawe, ale też po prostu dobrze brzmiące. Była więc ściana dźwięku, melancholijny klimat, rzewno-krzyczane (przy tym bardzo pasujące do całości) wokale i zapadające w pamięć refreny. Podobało mi się wszystko i dokładnie tak wyobrażałem sobie koncert tego składu. Mam nadzieję, że już niedługo kolejna płyta i że nie będę musiał czekać tak długo na to, by zobaczyć ich po raz kolejny na żywo.

Prawdziwy pokaz mrocznego deathrocka i punkowego szaleństwa zaprezentowało na scenie Nameless Creations. Brzmienie jak z krypty, do tego glamowy, a już na pewno przypominający lata działalności klubu Batcave imidż członków zespołu i jesteśmy w domu. Znaczy się w hałaśliwym, energicznym, przepełnionym czarną szminką i agrafkami miejscu, gdzie krzyk to podstawowa forma komunikacji. Wokalista i lider formacji, Filip Krein, to wił się na ziemi, to skakał, by zaraz wspiąć się na schodek obok perkusji i z daleka obserwować tę totalną destrukcję, której był przyczynkiem. Publika szlała, szalał zespół i byłby to totalnie najlepszy sposób na to, by zakończyć tę edycję Fląder Festiwalu. Z pompą!

Scena Belweder / Altana

Zakończyło się jednak inaczej. Przepięknie. Uwielbiam grupę morze, która granie oszczędne, transowe i przepięknie rozwijające hałaśliwą narrację doprowadziła niemalże do perfekcji. Na płycie i na koncercie — choć tych drugich grają zdecydowanie za mało i na pewno zbyt wiele z nich odwołują. Tym razem jednak zagrali i to jak! Hipnotyczne, bardzo wciągające, oparte na przeciąganych frazach granie było jednocześnie ukojeniem, jak i energetycznym pociskiem. Trudno było oderwać oczy od sceny, jeszcze trudniej ucho od głośników. Definicja morskiego brzmienia i otwartego, szerszego niż zwyczajowe myślenia o muzyce. Idealne zakończenie festiwalu, w którym wymienione elementy grały pierwsze skrzypce. Morze dowiozło perspektywę. Morze jest piękne.

I to by było na tyle, jeśli chodzi o 21. edycję festiwalu. Mam nadzieję, że Fląder, pomimo coraz mniejszego dofinansowania i słabnącego uznania ze strony miasta Gdańsk przetrwa kolejne lata. To impreza, która uchyla rąbka undergroundu dla każdego, kto ma ochotę zajrzeć troszeczkę głębiej. W zakamarki tego, co nieoczywiste, ale jednocześnie warte uwagi. Pod względem promocyjnym i kulturowym, ze względu na formę, jaką przyjęli organizatorzy, jest to jedna z najciekawszych imprez na polskiej scenie festiwalowej. Tworzona z pasją i pomysłem dla każdego. Promująca integrację między uczestnikami i dźwięki nieoczywiste, trudne do zaklasyfikowania, a jednocześnie bez barier, dostępna dla wszystkich. Dużo takich miejsc już nie ma; dbajmy i doceniajmy te, które jeszcze istnieją.

W końcu promocja kultury oddolnej nie jest łatwą sprawą. Fląder Festiwal robi to dobrze.

PS: Fanom relacji zdjęciowych polecam przede wszystkim zdjęcia autorstwa Obrazowo oraz te zrobione przez Muzyczne Oko (dzień 1 oraz dzień 2).

Plakat 21. Fląder Festiwal