Odradzanki #7

Na chwilę wracamy do wydawnictw z poprzedniego roku. Naprawdę na chwilkę, bo nad tymi tytułami po prostu nie warto pochylać się dłużej. Każda z (króciutko) opisanych tutaj płyt jest nieudana, choć różnią się poziomem i rodzajem przewin. W każdym razie apeluję: nie słuchajcie, nie odpalajcie, nie kupujcie.

Wavves – Hideaway (2021) [slacker „summer” rock]

Chciałoby się zaznać nieco słoneczka i wrzucić zimowe ciuchy tam, gdzie ich miejsce – na dno szafy. Z tego samego założenia wyszedł chyba Nathan Williams wraz ze swoim składem Wavves. Zapomniał jednak o tym, że oprócz słońca liczy się też kilka innych rzeczy: przyjemna bryza, ciepełko, kwitnąca wokół natura czy uśmiechy na twarzy mijanych ludzi. Na Hideaway nikt się nie uśmiecha, bo słuchaczy pieką uszy od koszmarnej produkcji i naprawdę kiepskich tekstów lidera. Wszystko jest tu na siłę i brzmi jak (gorsza) kopia kopii. Nie przekonują wycieczki w inne rejony stylistycznej, bo zamiast oczekiwanej w tym przypadku ekscytacji, przynoszą jedynie rozczarowanie. Zresztą jak cała ta płyta.

Rejjie Snow – Baw Baw Black Sheep (2021) [neo-soul / jazz rap]

Mieć wszystko i nie potrafić tego wykorzystać. Dobra, może trochę przesadzam, bo Rejjie Snow to co prawda utalentowana bestia, ale przecież muzyków z dobrymi umiejętnościami nam w ostatnich latach nie brakuje. Szczególnie w hip-hopie, gatunku, który jest przepełniony dobrymi pomysłami i zapewnia świetną rozrywkę. Baw Baw Black Sheep gwarantuje z kolei co najwyżej znudzenie. To, jak bardzo nieangażujące są to dźwięki dziwi mnie za każdym razem, gdy włączam „play”. I nie pytajcie, ile razy to już robiłem, bo po prostu nie wiem. To muzyka, która wlatuje jednym, a wylatuje drugim uchem. Snow ma warsztat, ale co z tego, skoro nie potrafi tworzyć dobrych kompozycji. Brakuje mu tylko, ale tak naprawdę aż tyle.

Pizzagirl – Softcore Mourn (2021) [noise synthpop]

Właśnie w taki sposób wyobrażam sobie ludzi, którzy chcieliby się podpiąć pod manię na lata 80., ale tak właściwie w ogóle nie wiedzą, o co w tym wszystkim chodzi. Połączenie indie popu z noise’ową jego odmianą oraz retro brzmiącym synthpopem jest ciekawe tylko w teorii. Tzn. wierzę, że może być interesujące, ale na pewno nie w wydaniu Pizzagirl. Tutaj dominuje „bylejakość”, bo utworom brakuje ikry, czegoś, co by je od siebie wyróżniało i zachęcało do powrotu do tego materiału. Jak mawiał klasyk: „jestem na nie”.

Leon Bridges – Gold-Diggers Sound (2021) [neo-soul]

Przykład artysty, którego twórczość bardzo chciałbym polubić, a który rozczarowuje mnie coraz bardziej z każdą wydaną przez siebie płytą. Od Gold-Diggers Sound po prostu się odbiłem. Może to kwestia samego gatunku, który z definicji nie należy do moich ulubionych, ale z drugiej strony – uważam się na otwartego na nowości człowieka, który potrafi oddzielić ziarno od plew. Co więcej, Bridges nawet w kooperacji z Khruangbin zaniża wartość tego świetnego projektu, więc coś musi być na rzeczy i pozostanę z wnioskiem, że miałkość opisywanego materiału łączy się bezpośrednio z jego osobą. Podkłady usypiają, zamiast kołysać, a ładny głos to za mało, jeśli tak naprawdę nie chce się z niego korzystać w nieco bardziej kreatywny sposób. Jeden ton, jedno tempo, jeden nastrój.

Dam-Funk – Above the Fray (2021) [synth funk]

Bulgoczący bas po raz pierwszy. Bulgoczący bas po raz drugi. I bulgoczący bas po raz trzeci! Tak, wygrywa (?) Dam-Funk i jego płyta Above The Fray. Tym razem artysta zanurzył się naprawdę głęboko w swoich poszukiwaniach idealnego, głębokiego synth funku. Jak dla mnie – nieco zbyt głęboko. Niby buja, ale tym razem bardziej z przyzwyczajenia, niż dzięki faktycznie wygrywanym przez artystę dźwiękom.

Hawkwind – Somnia (2021) [space & psychedelic rock]

Chciałbyś być w tym wieku w takiej formie! Ano chciałbym, nie przeczę. Dożyć też bym chciał i to jeszcze tak, by kumać, co się wokół mnie dzieje. I pod tym względem, patrząc na wiek tego projektu, wstydu nie ma. Jednak gdybym o nim nie wiedział, to stwierdziłbym, że lekko popeliniarska jest ta wyprawa w kosmos. Niby się wszystko zgadza, to znaczy są i gwiazdy i statek kosmiczny, a nawet skafandry z hełmami ze szkiełkiem. Tylko że lecąc na księżyc, zboczyliśmy z drogi i wylądowaliśmy we wsi Księżyce, znajdującej się w województwie dolnośląskim. Też fajnie, ale nieco trudniej będzie się tym pochwalić przed znajomymi.

Alexis Taylor – Silence (2021) [indie pop]

Głos Taylora znacie pewnie z elektronicznego, przebojowego projektu Hot Chip. Na swoich solowych albumach artysta idzie zupełnie inną drogą. Stawia na minimalizm w kwestii muzyki, na pierwszy plan wysuwając swój wokal. I to nie jest zła rzecz, bo ja jego głos bardzo lubię, ale na Silence mi to nie zagrało. Nie potrafię słuchać tego albumu bez znudzenia, ale też przyznaję to z pewnym żalem, bo płyta ta to zbiór naprawdę ładnych, przemyślanych piosenek. Głównie opartych o brzmienie pianina, ale też harfy czy instrumentów smyczkowych. Dostajemy rzecz nastrojową, by nie rzecz intymną, ale taki zestaw emocji nie jest dla każdego. Jak widać, w tym przynajmniej przypadku, nie dla mnie.

Sneaker Pimps – Squaring The Circle (2021) [trip-pop]

O tak, nowy album Sneaker Pimps! Po tylu latach! Pewnie pogodzili się z (i przeprosili) Kelli Alli, bo w przeciwnym wypadku – po co mieliby wracać? Zaraz, zaraz… Co to jest. Jakieś popowe granko, totalnie zamulające, bez polotu, energii… Jakiś nowy, totalnie randomowo brzmiący kobiecy wokal… Ludzie, ja nie mam siedemdziesięciu lat, nie dla mnie takie snuje. Naprawdę straszny jest to powrót. Przy okazji rzecz totalnie dla nikogo, bo wątpię, żeby jakikolwiek fan pierwszego albumu, a także miłośnicy tych późniejszych płyt czekali na taki zestaw płaczliwych, pozbawionych charakteru piosenek. Mam nadzieję, że kontynuacji nie będzie.

The Metallica Blacklist (2021) [cover compilation]

Straciłem na tę kompilację kilka ładnych godzin. Miała lecieć sobie w tle i leciała, ale i tak, za przeproszeniem, wkurwiała. Ilość takich samych piosenek w dokładnie odtworzonych aranżacjach na minutę jest tu dla mnie za duża. Z całych czterech płyt znalazłbym może z 5 kawałków, które wyróżniały się w miarę świeżym podejściem do oryginałów. Szkoda, że nie pamiętam, które to były, bo muszę urwać opis tego wydawnictwa w tym momencie. Po prostu nie mam nic do dodania i szkoda mi moich palców na klikanie w klawiaturę. Takie kompilacje to zło i wyciąganie kasy od naiwniaków. W takich chwilach cieszę się, że nikt na tym nie zarabia dzięki odsłuchom materiału na Spotify.

Tomasz Lipnicki – Dźwięki słowa (2021) [spoken word]

Pamiętacie może tę aferę o tym, że płyty Tomasza Lipnickiego nie chcieli kupić fejsbukowicze. I że twórca się przez to wkurzył i nieco mu się ulało. Mało zabawna rzecz tak szczerze mówiąc, bo wynikająca raczej z niezrozumienia tego, czym są i jak działają social media niż będąca pokłosiem negatywnego podejścia samego Lipnickiego. Kij z tym, liczy się zawartość, pomyślałem, odpalając „pożyczony” od kolegi egzemplarz płyty Dźwięki słowa. Albumu, który nie za bardzo był promowany, a powód tego stanu rzeczy wyszedł zaraz przy pierwszym, nawet jeszcze niepełnym odsłuchu. To jakaś przedziwna, przegadana rzecz, gdzie kompozycji w sensie muzycznym prawie brak. Tzn. właściwie to brak w ogóle, bo cover utworu Hurt to trochę mało. Reszta to pitolenie, naprawdę mało interesujące, bo głos Lipnicki może i ma, ale nie żartujmy – nikt aż tak w nim zakochany nie jest, by słuchać rozważań na tematy wszelakie. Bez muzyki. Ech, chociaż tytuł pasuje do zawartości. Choć liczba mnoga słowa „dźwięk” to w tym wypadku lekkie wyolbrzymienie.

Coldplay – Music of the Spheres (2021) [space pop]

Epopeja Panie! Normalnie o przyszłości to jest, o kosmosie. O ludzkości i w ogóle o wszystkim, ale w takim nowoczesnym, młodzieżowym sosie. I ci, co w gry komputerowe lubią ciupać, też będą tej płyty słuchać. Na pewno, nawet żeśmy BTS wciągnęli do tego projektu, żeby tylko być na czasie. Bo my musimy być na czasie, nie możemy być sobą. O nie, nie nie, tak to nie wolno. To byłaby najgorsza rzecz na całym świecie, bo wtedy musielibyśmy skorzystać z własnych talentów, umiejętności… A my chcemy tylko mówić o ekologii i innych popularnych tematach i nagrywać popularne rzeczy. Tzn. popularne dzięki temu, że mają promocję, bo ogólnie to nie znamy nikogo, kto by nas słuchał… Chociaż stadiony wyprzedane, to chyba słuchają, co nie?! No nieważne, Music of the Spheres skomponowane i nagrane, to i fajrant. Można odpalić CSa!

Tom Morello – The Atlas Underground Fire (2021) [trap rock]

To jest tak złe, że chwilami aż dobre. Tom Morello też chce być młodzieżowcem (każdy chce, więc to nic złego) i zaprasza sobie różnych gości. W studiu dzieją się jakieś czary mary i efektem tego jest to, że w poszczególnych utworach mamy kilka piosenek w jednym. Metalowe zagrywki i popisowe „piski” na gitarowych efektach Morello łączą się tu z trapowym beatem, zapomnianym mainstreamowym dubstepem, electropopem i każdą inną dziwnostką, jaką jesteście w stanie sobie wyobrazić. Geniusz to czy wariat? W tym przypadku raczej to drugie, ale może za kilka lat okaże się, że The Atlas Underground Fire było płytą wizjonerską. Kto to wie?